Posty

Wyświetlam posty z etykietą nieuczesane

O weekendzie.

Przez trzy dni nie miałam dostępu do Internetu. Nie, to nie do końca prawda. Miałam - w telefonie. A i tak czasu nie miałam na nic więcej, mogłam jedynie sprawdzić maile i modlić się, żeby nikt ode mnie niczego ważnego nie chciał. Trzy dni. A potem tracę cały jeden, żeby nadrobić zaległości. Wróciłam do fazy "nie mam czasu" - swoją drogą zastanawiałam się, czy to nie powinno być pierwszym zdaniem owego posta... Na szczęście przyłapałam się na tej niezdrowej myśli i zignorowałam. A propos niezdrowych rzeczy - moje odżywianie jest w stanie krytycznym i cierpię na nieprzerwany ból głowy, i to już od ponad tygodnia. Żywię się głównie słodyczami i produktami mącznymi, co mi dobrze nie robi (patrz wyżej), a potem nabawiam się kontuzji (może zacznijmy od zrujnowania sobie stóp w czwartek od biegania w nie moich butach, a następnie boso, tego nieomal zemdlenia w zeszły piątek, potem niemożności biegania w sobotę - na szczęście w niedzielę jakoś poszło, nawet nieźle - kolejne było o

Koszmar.

Istnieje kilka koszmarnych rzeczy na świecie. Niemożność bycia tam, gdzie się chce, konieczność posprzątania, psucie planów przez osoby trzecie, wyjazd do domu, przeprowadzka, telefon wmawiający, że nie ma w nim czegoś, co jest i w dodatku przypalenie kompotu. I te wszystkie rzeczy mi się przydarzyły, bądź bardzo ambitnie się zbliżają. Czasem się zastanawiam, jakim cudem ja to wszystko wytrzymuję. Dobrze, teraz przesadzam, bo to nie są wielkie problemy, ale przy tych chorych temperaturach (jakim cudem rozbolało mnie gardło?) odechciewa się żyć, a co dopiero działać. Jeszcze dołożę bolącą nogę, co zdecydowanie utrudnia mi bieganie. Od jutra zaczyna się znowu teatr. Cztery tygodnie bez niego zaowocowały zbyt dużą ilością wolnego czasu, z którym nie miałam co zrobić (a może mi się nic robić nie chciało). Niestety w czwartek wyjeżdżam na chwilę w góry i potem do domu, co oznacza, że na wstępie mój teatr praktycznie nie będzie istniał. Hurra! O radości iskro bogów... Na dodatek w czasie

Wiadomości z frontu.

Najgorszym koszmarem netoholiczki może jest odłączenie od Internetu. Jak się zdziwiłam, gdy okazało się, że może być coś gorszego ! Mianowicie odłączenie od komputera. We wtorek rano Wundekind wyleciał mi z rąk i upadł na podłogę. Dwa razy w trakcie lotu prawie go złapałam (co świadczy o moim refleksie, bo dystans był wyjątkowo krótki), ale upadł na stronę, z której znajduje się zasilacz i słuchawki. I w ten oto sposób złamały się dwie końcówki - od zasilacza i słuchawek. A że bez zasilacza ani rusz... jestem od czterech dni bez komputera i Internetu! Wiecie, co zauważyłam? Że mam stanowczo za dużo czasu (oprócz studiów i teatru, a tak jeszcze gwoli złośliwości mam wolny weekend...). Że nie brakuje mi o tyle Internetu, co moich cudownych Pań: Gii, Kasi i Z. Gdzieś tam z tyłu głowy słyszę nawoływania wydawnictw o recenzje (już jestem dzień do tyłu z jedną, zaraz będę pisać), a potem myślę, że tak dobrze mi się czyta bez zobowiązań... No i mam na to czas wieczorami! Ale znowu obejrza

Sylwestrowo, wyjaśnieniowo i vlogowo.

Obraz
Kochani. Mam wrażenie, że przez ostatnie dni świat się na mnie uwziął. Akurat teraz, gdy w domu bardziej mnie nie ma, niż jestem, Internet postanowił nie działać, a teraz akurat jest mi potrzebny. A ja mam ogromną chęć blogowania, na które niestety nie mogę sobie pozwolić. Może w środę lub czwartek, o ile ktoś łaskawie przyjedzie i naprawi mój Internet. Wtedy nadrobię blogi. Swoje i Wasze. W tych dniach obejrzałam kilka filmów, doszłam do końca szóstego tomu Harry'ego Pottera, spotkałam się z Gią i zaczęłam poważnie rozważać obcięcie moich włosów u samej skóry. Dziwne dni, bez wątpienia. A przecież jeszcze się nie skończyły.  Zapowiadam więc kolejnych parę dni nieobecności. Na pocieszenie, rozbawienie bądź złapanie się za głowę zapraszam Was na dziwny vlog nagrany z moimi kochanymi dziećmi. To produkt uboczny nagrywania filmiku na inny temat, ale o tym kiedy indziej... Ostrzegam, że to jest naprawdę głuupie. Życzę Wam świetnej zabawy dzisiaj. W tego jedynego w swoim rodz

Working so hard.

Myślę, że troszkę ponad moje możliwości. Przez całe wakacje byłam w biegu, prawie nie miałam wolnego. Albo jakieś wyjazdy, albo wykłady na prawo jazdy i jazdy. Jeden egzamin i wiele drobnych rzeczy, które nie dały mi odpocząć, choć były niezwykle przyjemne. A teraz, na ostatnim odcinku tej długiej drogi, umieram, rozkładam się i rozpadam. Już nawet nie wiem, czy to choroba czy zjadłam coś nieodpowiedniego, czy po prostu gigantyczna dawka stresu. Nie mogę spać, niedobrze mi i czuję, że nie dam rady. I nie chodzi nawet o jutrzejszy egzamin na prawo jazdy, a o to, że mogę nie zdążyć na pociąg, albo będę całkiem na styk i się zwyczajnie załamię, jeśli wszystko skomplikuje się jeszcze bardziej. Takie małe być, albo nie być. Chcę zdać teorię, na praktykę już nawet nie liczę, ponieważ wiem, że będę ledwo żywa. Nad tym pierwszym pracuję dopiero od wczoraj, bo wcześniej nie miałam czasu. Miałam zacząć od rana, ale nie dałam rady, bo umierałam. Po zrobieniu dziesięciu zestawów mam przerwę

Apokalipsa, ratunkuuu!

Trzy dni. Tyle wystarczy, żeby doprowadzić mój pokój do stanu tak tragicznego jak jeszcze nigdy. I przy okazji połowę domu. Wyjechałam w piątek rano, przed chwilą wróciłam i nawet nie wiedziałam, jak się do niego dostać. Nie wiem, jak długo to potrwa (w zamyśle chyba jeszcze parę godzin, a potem moja harówka polegająca na doprowadzeniu tego pomieszczenia do stanu używalności...), bo są drobne problemy z wieszaniem. Sama mam ochotę się zawiesić bądź powiesić, by nie musieć na to patrzeć. Czy nie mogli bałaganić, gdy mnie nie było? Już wiem, czemu ludzie nienawidzą remontów. A to nawet nie jest remont, tylko wymiana rurek i kaloryfera... Co nie przeszkadza nikomu urwać mi pół ściany i położyć jej resztki na łóżku. Marudzę zatem. I możliwe, że przez kilka dni nic nie napiszę, bo mam kilka rzeczy do zrobienia (pierwszą z nich jest uspokojenie się) - w tym wyniki konkursu... Dobrze, że przeszłam dziś małą profilaktyczną terapię zakupową, bo przynajmniej to mnie uszczęśliwiło. Ale o niej

Bezzdjęciowo, prawojazdowo, planowo.

Dziś sobie trochę pogadam, bo odkryłam na Kofferze przerost formy (zdjęć) nad treścią. Będzie pusto, szaro i smętnie - jak wczesne poranki typu siódma rano, o której zaczynam jutro moją trzecią jazdę. Tak! Nareszcie zaczęłam! Pierwsza była w poniedziałek, ale za to następną mam bodajże w przyszłą niedzielę... Bo cóż, wyjeżdżam w piątek na weekend do Gdyni, gdzie zamierzam dobrze się bawić . Po powrocie będę mieć trochę ponad tydzień, żeby na dobre przygotować się do półtoradniowego wyjazdu do Frankfurtu. Stamtąd do Warszawy, a po dwóch dniach w Stolicy ruszam w Budapeszt. Z Gią oczywiście. Potem wracam do domu - na jazdy, oczywiście. Może w końcu nauczę się nie próbować rozbijać jakiś pojazdów. Tak subiektywnie uważam, że jazda do przodu idzie mi całkiem nieźle. Jak na osobę, która panikowała, że nie potrafi odpalić samochodu (po dniu dzisiejszym nie mam najmniejszych wątpliwości, że potrafię. Potrafię nawet patrzeć na drogę, a nie swoje odbicie w lusterku, rozmawiać z instruktore

Odrobina relaksu.

Obraz
Odkąd wróciłam do domu, jestem w ciągłym biegu. Zapisałam się na prawo jazdy i parę godzin później miałam pierwszy wykład z teorii. Następnego dnia bieganie, żeby załatwić zaświadczenie, że mogę prowadzić samochód (a że większość lekarzy wyjechała sobie teraz na urlopy, miałam z tym problem). Po południu przyjechała do mnie przyjaciółka, która została do dziś, a dziś kolejny wykład... Jutro Kraków, a potem przyjeżdża rodzina na weekend. Potem wykład, dzień wolny, dentysta, wykład... i tu chyba zaczynają się kolejne dni wolne - do następnego wykładu. I chwila oddechu do końca miesiąca. (W międzyczasie muszę pomyśleć o książce do egzaminu.) A sierpień znowu zapchany od góry do dołu... a może od dołu do góry? Nie narzekam. Nie nudzę się. I dobrze mi z tym. Jednak potrzebowałam chwili relaksu, więc poszłam do fryzjera i kosmetyczki (moje brwi wołały bardzo głośno o hennę). Po przycięciu włosów uznałam, że wyglądam, jakbym znowu miała piętnaście lat. Po hennie już się to trochę poprawiło,

Uzależniłam się od zakupów internetowych.

Obraz
Wydaje mi się, że to reakcja na stres. Zakupy relaksują, a ja od najmłodszych lat jestem zakupoholiczką. Przez długi czas panowałam nad nałogiem, jednak od założenia Koffera zaczęłam wariować. Niestety. Większość moich zakupów jest okołokosmetyczna, co sprawia, że zaczynam się sobą załamywać. Ostatnio codziennie coś kupowałam, albo w ostatniej chwili rezygnowałam z zakupu, odwołując się do rozsądku (co było sukcesem). Część rzeczy przyszła prosto do domu i odebrałam je wczoraj, a dwie przyszły dziś. I tak oto w komplecie mogę pokazać, co ostatnio sprawiło, że się nie powstrzymałam. Albo kupiłam tylko dlatego, by coś kupić. Wbrew pozorom nie jest tego dużo. Po pierwsze - statyw. Już nie będę musiała robić zdjęć na biurku, gdy mnie najdzie na to ochota. O ile moja praca stanie się łatwiejsza! A przynajmniej nie będę mieć wymówek, że aparat nie chce stać, gdy najdzie mnie ochota na zdjęcie... Gąbka konjac - zamówiłam z Azji, bo była tańsza od tej rossmannowskiej i jakoś pomyślałam,

Zacięłam się dziś w windzie. I poszłam na zakupy.

Obraz
Nie przejęłam się tym może dlatego, że zanim jeszcze weszłam dziś do windy, zwyczajnie wiedziałam , że mnie to spotka i wyszłam temu naprzeciw. I mimo tego zacięcia (dziękuję, losie, że nie uraczyłeś mnie klaustrofobią!) uważam ten dzień za - jak do tej pory - całkiem udany. Zostałam szybko uratowana (choć wylądowałam między piętrami) i poszłam... A poszłam zarezerwować pokój w hotelu, bo mój Różowy Kotek do mnie przyjeżdża za tydzień (TAAAAAK!!!), potem okazało się, że pan Wu się nie pojawił, więc kolejnej porcji wykładu z filozofii - na szczęście - nie będzie. Dostałam listę zajęć z kulturoznawstwa i mam całe wakacje na zastanawianie się, na które chcę iść (na większość tych, które są wtedy, gdy mam już w planie inne zajęcia). A potem stwierdziłam, że - a co! - pójdę coś kupić. I poszłam. Zakupy trochę stopowe i wakacyjne. Wkładki do butów już dawno były mi potrzebne, a peeling rozpuściłam (nie wiem jakim cudem) i kupiłam sobie cudo zastępcze (błagam, działaj!). Do tego różowy

Występ i odliczanie do końca semestru.

Obraz
Wczorajszy występ mogę uznać za udany. Choć dzień sam w sobie był pełen (nerwów, wypadków, krzyków [moich] i zajęć), udało mi się go przetrwać i zakończyć z całkiem przyzwoitym nastrojem. Publiczność była niezbyt liczna, ale po opuszczeniu sceny uzyskałam kilka informacji, których poszukiwałam od kilku dni i po które nie chciało mi się iść. Stres mnie nie zjadł, połamania nóg mi nikt nie życzył, choć o mało do tego nie doprowadziłam, tańcząc (o ile można moje ruchy tak nazwać) jeszcze przed próbą i potykając się o stół (pół godziny bolała mnie cała lewa połowa ciała). A potem występy, światła świecące po oczach, zrobienie swojego i do widzenia. A co o pełności? Nerwy - niezbyt fortunny to czas w miesiącu na wkurzanie mnie, ale niektórzy to robią. A Alina głodna, Alina zła. Alina kocha jeść i nie znosi, gdy musi zjeść późne śniadanie z jeszcze większym opóźnieniem tylko dlatego, że ktoś ma kaprysy, które okazują się bez sensu. Nie ma co, zdarza mi się wdawać w awantury z wykład

Insane girl with red nail(s).

Obraz
Gia chciała wczoraj zobaczyć lakier do paznokci, który określiłam... Powiedziałam, że wygląda na moich paznokciach, jakbym nimi kogoś zabiła. Moja opinia utrzymuje się do tej chwili. Momentami go lubię, przez większość czasu nienawidzę. Zdecydowanie jest zbyt jaskrawy do moich bladych palców. Zdjęcia służyły do celów zapoznawczych, ale uznałam, że je opublikuję. Robione kamerką internetową, jaskrawość lakieru nie jest tak widoczna. Sam lakier zaś to ten zakupiony wczoraj, możecie go zobaczyć w poprzednim poście. Poskarżę się na niego dokładniej kiedy indziej. Za urazy psychiczne po obejrzeniu zdjęć nie ponoszę odpowiedzialności! Mogę konkurować tuszą z Adele... I muszę się pochwalić, że w tych spartańskich akademickich warunkach bez przypraw oraz masła udało mi się zrobić niemal idealną w smaku i konsystencji jajecznicę ! Proszę o brawa!

O dziwnych wypadkach.

Obraz
Weekend naprawdę obfitował we wrażenia. Sam jego początek polegał na tym, że nie mogłyśmy z V. wybrać, a sama podróż zaczęła się oczywiście od zakupu prowiantu, co w tym wypadku okazało się ciasteczkiem. Później Berlin, osławiona kanapka z łososiem i cebulą (od tej pory cebuli nienawidzę, a V. ma zakaz napieprzania się z niej i ze mnie na Kofferze). Następnie koncerty. Przechodzimy obok jakiegoś jeziorka w Volkspark Mariendorf, gdzie pływają sobie paczki. Oczywiście V. nie mogła się powstrzymać przed śmianiem się ze mnie bez powodu i: 1) była pewna, że gdy tylko podejdę do wody, wpadnę do niej i się utopię; 2) uznała, że kaczka do moje ulubione danie i kazała mi na nie polować, żebym miała na obiad. Ja dla odmiany zażyczyłam sobie, by je dla mnie "odpierzyła". Tutaj są cztery ciekawe postacie: Budda - gruby facet o opalonej na złoto i przepitej skórze, który wyglądał jak Budda i zabawnie tańczył. Hippis - równie zabawny taniec. Merlin - dłuuga broda i włosy, choć

Po weekendzie.

Moje życie było od ponad miesiąca zorientowane wokół egzaminu z gramatyki opisowej. I choć zdawałam ją już w zeszłym roku, jestem trochę nadambitna i tym razem postanowiłam napisać jeszcze raz coś, o czym nie mam zielonego pojęcia, i otrzymać ocenę o wiele wyższą. Muszę sobie przyznać dwie rzeczy: że jestem cholernie konsekwentna i że wszędzie dobrze, gdzie nie ma UJ. Bo tutaj gramatyka była prosta do nauki (a przecież to dokładnie to samo), egzamin także łatwiejszy, a dla mnie stała się bułką z masłem. Nikomu nie polecę germanistyki na UJ z powodu stresu, który przysłania zdolność nauki i myślenia. Po weekendzie nadszedł egzamin, który napisałam z radością. Choć przed nim było źle, nawet bardzo. Bo miałam wrażenie, że znowu nic nie umiem. Na szczęście było ono mylne. Sam weekend miał w sobie coś radosnego. Nie był idealny, momentami byłam niemożliwie wściekła, ale jednak. Po pierwsze obejrzałam mecz Polska-Grecja - ja! totalny antyfan piłki nożnej i osoba, która wie o niej tyle, ż

Nocą.

Wczoraj spędziłam nadzwyczaj interesująco. Jednak nie pod względem robienia czegoś, czego zwykle nie robię, ale raczej dlatego był interesujący, że mój nastrój poszybował w miejsca, których od dawna nie odwiedzał. Spędziłam wieczór przyjemnie, radośnie i wcale nie miałam ochoty iść spać. I naprawdę nie wiem, czy powodem ku temu było moje nowe masło do ciała o zapachu werbeny, za którą tak naprawdę nie przepadam, ale spodobało mi się, jak się wchłania, czy może chodziło o film, który obejrzałam. Pewnie o to też. Poczułam się chwilowo szczęśliwa. Oczywiście pociągnęło to za sobą inne uczucia, jak np. tęsknota czy lekki smutek. Ale ogólnego zadowolenia nie mogło to zburzyć. Zakochałam się na nowo w Nowym Jorku i widząc Milę Kunis, cały czas myślałam o Selenie Gomez. Brakowało mi więcej Emmy Stone. Całokształt jednak sprawił, że chciałam włączyć film od początku. A następnie ruszyłam w podróż. Chłodny wiatr wpadał mi przez okno, a w głowie grały podróżne piosenki. One wcale nie są t

Mam wrażenie...

Obraz
...że nigdy tak bardzo nie byłam pozbawiona czasu wolnego, jak w tym miesiącu. Zapowiada się jednak wolny weekend. Zakrawa to niemal na cud.

Małe zakupy kosmetyczno-czekoladowe.

Obraz
Dziś krótko i nie na temat. Bo czas mnie goni, została mi godzina i dwie minuty na zjedzenia śniadania, ubranie się i wyjście. I oczywiście zajęcie się blogami. Do tematu: Małe zakupy z wczoraj (jeśli chodzi o jedzenie, było tego trochę więcej). Alverde! Cieszmy się i radujmy! Zaraz... tylko ten krem z lewej jest mój. I koniec radości. A na Milkę jestem zła, bo fajne rzeczy robi w edycjach limitowanych, ale to są edycje limitowane! I co mnie obchodzi, że jest ona dla mnie ostatnio za słodka? Ale zrobienie z Milki Princessy kokosowej to... jestem skłonna się objadać słodyczami, które mi szkodzą. Ale co tam! Milkaaaaaa! Sto lat dla mnie i wracam do mojego śniadania. Do zobaczenia wieczorem lub jutro. XOXO Zostało 57 minut.

Legenda o miłości.

Obraz
Trochę nie rozumiem tego zakochiwania się wiosną. Wiosna to czas miłości. Wiosna to czas narodzin. Wiosna to czas nie wiadomo czego. Wiosna. A ostatnio w głowie siedzi mi Kaczmarski ze swoimi biedronkami. Muszę przyznać, że pobyt w domu trochę przemeblował moją głowę. Łatwiej mi zrozumieć siebie od strony zewnętrznej. Łatwiej mi podejmować decyzje. Trochę łatwiej mi nawet żyć. Ale ciężej prowadzić bloga. Bo tak sobie myślę, że ostatnio nie mam nic do powiedzenia - a może właśnie mam za dużo, tylko te słowa nie nadają się do publicznego przedstawienia? Może nie bardzo wiem, jak to wszystko opisać? Wiosna mi szkodzi, ale i tak ją uwielbiam. Niestety zawsze za dużo myślę. W zimie skupiam się na zimnie, w lecie na upałach. Jesienią nachodzi mnie delikatna nostalgia za tym, co przegapiłam w całym roku. Wiosną najczęściej popadam w depresję. Ten etap już przeszłam. I bardzo się z tego powodu cieszę. Teraz mam podejrzanie dobry nastrój i nie dopuszczam do siebie niczego złego. Ale czas

Weekendowe zamieszanie.

To nie był mój typowy weekend. Może dlatego nie było mnie tu zbyt wiele, choć przyznaję, że wczoraj bardzo chciałam, jednak... do tego dojdziemy za chwilę. Piątek: zajęcia, spotkanie po zajęciach, nauka (!), a następnie całkowicie spontaniczny basen. Wróciłam do akademika o 20. Sobota: zakupy, nauka (!!), później "Sonata księżycowa" i wróciłam za późno. Niedziela: oj, to jakaś makabra. Miałam przygotowywać referat na jutro, ale jakoś wyszło z tego, że Wunderkind do pary z Mozillą i Internetem się zbuntował i nie byłam w stanie nic zrobić. Blogi się ledwo otwierały, YouTube zacinało, Facebook i Gmail w ogóle się nie otwierały, a Google maps, które było mi potrzebne, doprowadzało mnie do stanu rozstroju nerwowego. Obejrzałam więc film, przeczytałam książkę i starałam się udawać, że wcale nie potrzebuję Internetu. A potrzebowałam. I wciąż potrzebuję. A skoro świt napisała do mnie przyjaciółka, która poprawia dziś maturę i prosi mnie, żebym pozwoliła jej zostać w łóżku. N

Dzisiaj.

Zaczęła mi się (znowu!) faza na starożytny Egipt. Najpierw rano przeczytałam "Heretycką królową", a później sobie przypomniałam o lubianej w dzieciństwie kreskówce. Godzinę straciłam na próbę znalezienia tytułu - "Tutenstein". Później oglądałam o tej nieszczęsnej mumii, a teraz wzięłam się za "Królową", czyli drugi tom "Kleopatry". Jestem zmęczona, źle spałam, moje przeziębienie wzniosło się na całkiem nowy poziom, a w dodatku boli mnie głowa i każdy z trzech obejrzanych przeze mnie odcinków seriali doprowadzał mnie do irytacji i niezadowolenia z powodu nudy. Nawet podjęłam się nieszczęsnej próby ogarnięcia nieustannego bałaganu na biurku. Mam wrażenie, że tylko ja jestem w stanie zobaczyć różnicę "przed" i "po". Nie mogę nic nie robić. A za tydzień i półtora dnia jadę do domu. Maj zapowiada się ciekawie, choć jego początek mnie nie rusza. Ot, zaczął się, a ja nie mam czekolady. Jak można mieć w takich warunkach dobry humor?