Posty

Wyświetlam posty z etykietą kot

Miri.

Obraz
Na ponad tydzień wyjechałam z moim Niemcem do Polski. Oprócz tego, że oblałam praktyczny egzamin na prawo jazdy na parkowaniu, nie mam nic do powiedzenia w tej kwestii. No, i przywieźliśmy sobie kota. I dziś o tym chcę opowiedzieć. Krótko, bo wciąż się nie ogarnęliśmy po powrocie, a blog zarasta pajęczynami. W najbliższym czasie chyba będzie tu więcej o kotach, bo ja mam kociokwik (o tym też będzie). Nasz połamaniec i ofiara losu ma na imię Miri. Gdy mieliśmy się zdecydować między dwoma tygryskami, początkowo stawialiśmy na tego drugiego (wg słów moich rodziców najbardziej rozgarniętego z całej trójki kociąt), ale gdy Miri zaczęła kuleć (prawdopodobnie moja mama na niej stanęła...) i zabraliśmy ją do weterynarza, postanowiliśmy, że jeśli jest kotką, weźmiemy właśnie ją. Okazało się, że tak było i od tej pory ta mała ofiara losu stała się członkiem naszej rodziny. Choć już mój ojciec mówił, żebyśmy wzięli tego zdrowego... Tyle że my chcieliśmy tego i po dziewięciu godzinach podróży s

Kot w małym mieszkaniu.

Obraz
Nie odzywałam się w tym tygodniu. Nie bez powodu, bo byłam bardzo zabiegana, zestresowana, z kilkoma załamaniami nerwowymi i kotem w domu. Ten ostatni etap jutro dobiegnie końca, bo teściowie zabiorą Miau z powrotem, a ja odetchnę z ulgą (nie na długo, bo na początku sierpnia będziemy mieć własnego kota). Kocham koty i lubię Miau. Niemniej kot, który spędza swoje dnie w domu, raczej nie będzie zachwycony zamknięciem go w dwudziestu czterech metrach kwadratowych - w dodatku bez swojego drapaka. Poza tym nasza przestrzeń jest tak zagospodarowana, że ciężko zdjąć wszystko z mebli, by Miau mógł sobie po nich skakać. Nie przeszkadzało mu to - po prostu pozrzucał, co mu przeszkadzało i miauczał.  Bardzo również upodobał sobie korzystanie z kuwety kilka sekund po jej wyczyszczeniu (nawet jeśli w gruncie rzeczy okazywało się, że nie było w niej wcześniej żadnych nieczystości). Szczególnie mu się to podobało, gdy ja myłam zęby. Nie dawał wciąż w spokoju prysznica bądź skorzystać z to

10 moich ulubionych zdjęć z Instagrama.

Obraz
Moje konto na Instagramie jest poniekąd historią życia w naszym mieszkaniu. To właśnie stąd pochodzi pierwsze zdjęcie - niedługo po tym, jak je wynajęliśmy, ale nim się na dobre wprowadziliśmy. Tak przynajmniej to postrzegam. Uwielbiam ten portal i chętnie dzielę się na nim pewnymi elementami mojego życia. Powiedzmy, że daje mi dużo możliwości ekspresji. Dzisiaj postanowiłam się z Wami podzielić tymi zdjęciami z mojego profilu, które lubię najbardziej. Nawet jeśli profesjonalny fotograf złapałby się za głowę. Te zdjęcia są po prostu dobre - bo wywołują we mnie dobre uczucia. Powyższe zdjęcie to pamiątka mojego zeszłorocznego pobytu w Warszawie u Kasi , gdzie zrobiłyśmy mnóstwo wspaniałych rzeczy - między innymi wybrałyśmy się na obiad do Tel Avivu. Lubię kompozycję i kolorystykę tego zdjęcia, a także jego prawdziwość - nagryziona pralinka, prawie wyjedzona zupa... Okropna bloggerka nie zrobiła zdjęcia przed jedzeniem! Hańba! (W podlinkowanym wyżej poście możecie zobaczyć te s

Weekend w skrócie: zabawy z kotem, jezioro i kościół w Zaue. Oraz bomba w budynku (prawie) naprzeciwko.

Jakiś miesiąc temu spędziliśmy z moim Niemcem nasz ostatni wolny weekend u jego rodziców. Jego mama miała urodziny, więc przy okazji pojechaliśmy do sąsiedniej miejscowości, ponieważ urodził się mały kangurek. Niestety gdy dotarliśmy, już nie był na zewnątrz i go nie zobaczyliśmy, za to dorosłe kangury już tak, choć stały dość daleko i ich nie nagraliśmy. Zresztą nie robiły też nic ciekawego. Stały. A potem leżały. Za to chwilę później przeszliśmy się do jeziora, którego wycinek możecie zobaczyć w filmiku. A ja dostawałam ataku paniki, gdy odkryłam, że podest, do którego przywiązane były łodzie, unosił się na wodzie i był jedną z ostatnich rzeczy na świecie, które nazwałabym stabilnymi. Kolejnym celem był kościół w Zaue. Kościół sam w sobie mnie nie interesuje, ale ten był stary, minimalistyczny i miał cudowną atmosferę. A może urzekł mnie fragment starego cmentarza. Muszę przyznać, że czułam się jak w Wiedźminie, gdy ów cmentarzyk zobaczyłam. Zaczęłam już wypatrywać ghuli i inn

Berlińskie zoo.

Obraz
Dzień, w którym wybraliśmy się do berlińskiego zoo, zapowiadał się na chłodny i niezbyt przyjemny. Jednak - jak to działo się właściwie przez całe lato - pozory myliły i nim dotarliśmy na dobre do Berlina, rozpogodziło się i w porze obiadowej zrobił się upał.  To jedno z największych europejskich zoo (o ile nie największe) i spodziewałam się cudów. Cóż, ich nie było. Nie było mojej ukochanej pantery śnieżnej, nie udało mi się też znaleźć pandy, ale może schowała się w tej części, do której nie dotarliśmy, bo gonił nas czas. O ile po kilku godzinach spędzonych na oglądaniu zwierząt i chodzeniu po tym rozległym terenie można w ogóle powiedzieć, że gonił czas. To my po prostu się nie zorganizowaliśmy wystarczająco dobrze. I odpadały nam nogi ze zmęczenia. To było ładnych kilka kilometrów. A mi, jak na złość, w połowie spaceru padła bateria w aparacie i nie wystarczyło jej na akwarium, w którym były wszelakiego rodzaju zwierzęta, owady i ryby. W związku z tym nie pochwalę się rekina