Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2013

Stopy - największa tajemnica wszechświata. Czyli kupiłam sobie buty... I naszło mnie na refleksję o stopach.

Obraz
Nienawidzę kupowania butów. Będę powtarzać to w nieskończoność, aż na dobre zapisze się w annałach historii. Istnieje kobieta, która nie znosi kupować butów. Nie znosi nosić butów. I w ogóle nie znosi butów w ich całej idei - jakakolwiek by ona nie była. Buty to koszmar. Wyjątkiem są najróżowsze. Ale i one praktycznie należą już do przeszłości, choć pewnie będę próbowała je nosić, dopóki pozostanie chociaż resztka platformy i ich różowości. Sama nie wiem, czy mój problem z butami wiąże się z tym, że nie cierpię moich stóp. Tak przypuszczam, choć to żadne wyjaśnienie. Bo moje stopy to jedna kwestia, ale fakt, że uważam stopy za duże, nieładne i obrzydliwe - bez względu na to, do kogo należą - już świadczy o czymś innym. A buty na obcych stopach mi się czasem podobają. Mam swoje schizy związane ze stopami. Przez lata nawet na nie nie patrzyłam. Uważałam, że są okropne. Nie nosiłam sandałów, żeby świat nie musiał ich oglądać. I nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. Dopiero w tea

Oder-Spree-Land

Obraz
Niemcy mogą kojarzyć się ze wszystkim - samochodami, piwem, fioletowymi krowami... ale ja nigdy nie wpadłabym na to, że mogą być bajecznie zieloną krainą przeplataną wodnymi kanałami - niektórymi cudownie zarośniętymi strzałkami wodnymi, liliami i innymi bliżej mi nieznanymi roślinami. Nie dziwi nikogo para płynących przez Alte Spree łabędzi wraz ze swoim brzydkim kaczątkiem, gdy po drugiej stronie radośnie bawi się rodzina kaczek. Dookoła latają ważki (akurat trwa okres godowy, więc zwykle sklejone ze sobą po dwie), a raz na jakiś czas z krzaków nagle wylatuje czapla ze swoim łupem. W końcu to miejsce idealne dla rybaków. Przez całą tę krainę (która rozciąga się na południowy-wschód od Berlina) ciągną się niezliczone rzeki, kanały, odnóża i jeziora. Dookoła jest pełno zieleni i, jak to w Niemczech, wszystko ma swoje zasady. Łodzie motorowe nie mogą płynąć rzekami (za to kanałami już tak), woda nie jest co prawda krystalicznie czysta, ale metr lub więcej wgłąb można coś dostrzec

Bo on wielkim poetą był. Czyli jak dobrze znamy nasze własne życie.

Te słowa zna każdy - we mnie wywołują jedynie pełen politowania śmiech (i nie tylko dlatego, że z Gombrowiczem mi nie po drodze). Dziś jednak z Polską mają niewiele wspólnego, a raczej z wielkim niemieckim poetą, świętością i sam Mefistofeles wie czym jeszcze. Z niejakim Johannem Wolfgangiem von (od 1782 roku*) Goethe. Zanim powiecie, że jego życie Was nie obchodzi (a ja przyznam Wam z mojego filologicznego punktu widzenia rację), opowiem Wam historię. Dwa lata temu w pocie czoła, z zaciągniętymi zasłonami w pokoju i po indyjskim obiedzie, który sama ugotowałam, zatopiłam się w tonie notatek (czyli zbędnej górze makulatury) z historii literatury niemieckiej. Z racji, że miesiąc wcześniej oblałam egzamin (na który byłam dobrze przygotowana, ale UJ to UJ), uparłam się, że poprawkę zdam. Oblałam na wielkim poecie. Bo nie znałam jego życiorysu dzień po dniu. Zaledwie rok po roku. I dowiedziałam się, że to wstyd. Na początku września czekała mnie powtórka z rozrywki, również ustna. I na

O zakupach i o tym, że nareszcie mam czas.

Obraz
Wczoraj pomalowałam paznokcie. Na różowo - w kolorze mojej torebki. Co w tym dziwnego, skoro rok temu wpadłam w mały nałóg kupowania lakierów to paznokci? A to, że od pięciu miesięcy miałam ochotę na ich pomalowanie, jednak nie miałam czasu, lub ten czas był tak krótki, że zapominałam o tym, że tego chcę. I ostatecznie mi się udało dopiero wczoraj. To był ten moment, w którym odkryłam, że mam czas. A dziś, nim wyszłam na zakupy, zrobiłam nawet makijaż - i to nie sceniczny, a normalny! Tego już było dla mnie za wiele. Wakacje? Nie, ja ich jeszcze nie mam. Ale czas owszem, choć nie całkiem wolny. Gdy uporam się z analizą językoznawczą jednej z baśni braci Grimm, będę mogła uznać, że mam czas. Poszłam w zasadzie po spodnie. Bardzo chciałam jakieś kupić, ale w tym siedlisku sieciówek nie jest tak prosto. W tzw. normalnych sklepach z ubraniami też nie. Mimo to wpadłam na genialny pomysł - jako że jestem z lekka kurduplowata i zdecydowanie chuda, to spróbujemy na dziale dziecięcym w  H&a

Wiśnie, czyli to, że nie mogę chodzić, nie usprawiedliwa jechania windą.

Wiśnie kojarzą mi się z dzieciństwem bardziej, niż jakiekolwiek inne owoce. Może konkurują z nimi jedynie porzeczki, ale nie jestem co do tego przekonana. U mnie w ogrodzie rosną dwie dzikie wiśnie - w sumie nie dziwię im się, że zdziczały. U nas o to nietrudno. U sąsiada zaś moje ulubione białe czereśnie i również drzewo wiśniowe, na które z koleżankami często się wspinałam i obżerałyśmy się owocami. Kiedyś było to takie proste, dziś już nie jest. Ile dzieci wchodzi na drzewa? Ile z nich może bez pełnych przerażenia okrzyków rodziców zjeść nieumyte owoce? Mam wrażenie, że dzieci w swojej pełnej formie są gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Teraz to raczej miniaturowi dorośli. Ciekawa jestem, czy też będę tak wychowywać swoje dzieci. Mam nadzieję, że nie. Wiśnie. U mojej babci rosła wiśnia zaraz obok bel ze słomą. Z kuzynką wdrapywałyśmy się na te wielkie opakowania (czy jak to nazwać), siadałyśmy, nikt nas nie widział, a następnie zajadałyśmy się wiśniami. A potem wysłuchiwałyśmy pre

Budapeszt w Berlinie.

Obraz
 W sobotę zdefiniowałam moje uczucie do Berlina: kocham go. Ale nie jestem w nim już zakochana. Gdy przyjeżdżam, głęboko oddycham (tak samo, jak robię to w Krakowie i w Warszawie - choć w Krakowie nie jest to chyba zbyt zdrowe, biorąc pod uwagę skład "powietrza" w tym wspaniałym mieście) i wiem, że jestem u siebie. Gdy przyjechała Gia, mój dom stał się kompletny. Nie widziałyśmy się ponad siedem miesięcy, aż znalazłyśmy się w mieście, które poniekąd należy do nas. Berlin od zawsze był dla nas pewnym symbolem, choć teraz stał się nagle... normalny? To już nie miasto ze snów.  Miałyśmy jeden dzień i zero planów. Gdy już wydostałyśmy się z ZOB, pojechałyśmy do Starbucksa na kawę. To chyba jedyne miejsce, gdzie kawę piję. Zresztą Starbucks (szczególnie z Gią), także zyskał w moim życiu status symbolu. Koniecznie chciałam tam iść. A mojej kawy nawet nie posłodziłam. To dziwne, bo jestem w stanie wsypać osiem torebeczek cukru do caramel macchiato, a moja white mocha pozostał

Z kotem na twarzy.

Obraz
 Co prawda nie chciałam o tym jeszcze pisać, ale jakoś wydarzenia dnia dzisiejszego (a raczej moja dzisiejsza twarz) aż się proszą o pokazanie, na jakie durne pomysły mogę wpadać. Oczywiście nie durne wg moich kategorii, ale wg "normalnego" społeczeństwa. W tym tygodniu prowadzę teatr dla dzieci. Mam godzinę na przygotowanie z nimi przedstawienia - od poniedziałku do czwartku. Praca bardzo przyjemna, interesująca, ale też okropnie wymagająca. Jak np. dzisiaj - połowie mojej obsady odwidziało się granie i nagle trzy osoby (ze mną na czele) musiały zagrać pięć postaci. W tym momencie zostało może pół godziny na zmianę wszystkiego. Jedna z osób, która gdzieś tam się plącze do pomocy, zachciała mnie pomalować. Zatem dałam się. I potem, jako kot, grałam ptaka. Ptak grał kangura. A inny ptak wilka. I powiedzcie mi, jak się w tym połapać? Nie bez powodu osoba, która była narratorem tej historii, nie wiedziała, kto jest kim... Charakteryzacja całkowicie niezgodna z postaciami.

Outfit mostowy.

Obraz
Niekwestionowanym trendem tego lata są mokre ubrania. Jeśli nie od potu spowodowanego upałami, to na pewno od przeuroczego deszczyku rozmiaru gradu. Strój dnia składa się ze swetra przemoczonego trzema litrami wody; spodni suchych na tyłku, ale na całej długości również mokrych; butów, w których chlupocze woda oraz torebki, po której wszystko spływa. Pod żadnym pozorem nie należy używać parasola - toż to jest passe. Mokre włosy i pokryta kroplami deszczu twarz są doskonale pasującymi dodatkami. Miss mokrego swetra pozdrawia. Post z dedykacją dla Pana W.