Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2011

W skrócie.

Na zdjęcia wciąż czas nie nadszedł, ale wygląda na to, że w niedzielę wracam na parę dni do domu. Nawet się cieszę z tego powodu. A teraz czytam, czytam, czytam, oglądam jakieś filmy... Łażę po Slubicach i Frankfurcie i załatwiam jakieś głupie rzeczy, a od wczoraj jestem posiadaczką niemieckiego konta bankowego. Dziś zaś wydałam fortunę na obdzwanianie poznańskiego NFZu i uzyskałam w miarę pocieszającą informację - o jej wartości się przekonam w momencie, gdy dostanę po raz kolejny zgłoszenie do ubezpieczenia i dowód ubezpieczenia. I wpadłam na jakiś idiotyczny pomysł uzyskania dowodu, iż kształcę się w Niemczech. Tych pomysłów mam co niemiara i może jutro się ruszę, by spróbować dokonać jakiegoś cudu. Chwilowo znowu żyję na wyższych obrotach niż bym chciała. Wolałabym, żeby wszystko samo się załatwiło. I odkryłam we Frankfurcie bubble tea! Obiecałam sobie, że kupię ją, gdy tylko mój EKUZ będzie bliżej mnie niż dalej. Teraz rozważam zrobienie sobie czegoś do jedzenia, bo wczoraj dost

Angie i jej córki w salonie piercingu.

Angelina Jolie zabrała dwie ze swoich córek do małego salonu piercingu w Londynie, by przekłuć im uszy. Jednak Shiloh, widząc Zaharę, która rozpłakała się z bólu, powiedziała, że nie chce już mieć kolczyków. Mimo to wszystkie opuściły salon zadowolone - Angie zorganizowała im obu inne prezenty, by nie poczuły się pokrzywdzone. A gdzie dla mnie? Ja czuję się pokrzywdzona, że mnie tam nie było! Swoją drogą całej rodzinie podoba się w Londynie i zamierzają kupić tam dom. A ja tak bardzo staram się unikać tego miasta!
Przepraszam Was, ale mam problemy z Internetem. W sobotę będę miała stały i do tego czasu nie pojawi się post. Jednak w sobotę obiecuję, że w końcu pojawią się jakieś zdjęcia. Na razie idę ogarniać rzeczywistość.

Historia o tym, gdzie mnie wywiało.

Wiem, że prosiliście o zdjęcia, jednak tempo BlueConnecta jest wybitnie niezadowalające. Może w przyszłym tygodniu założymy tu prawdziwy Internet, póki co muszę zadowolić się mobilnym. Zdjęć mam już dla Was kilka, jednak będą one musiały poczekać na lepszy dzień i wtedy przekonacie się, jakie to miasta mi się tak bardzo podobają. Frankfurt nad Odrą nie jest chyba zbyt wielkim miastem. Szczerze przeszłam tylko jego kawałek, gdy spacerowałyśmy z dziewczętami brzegiem Odry i kawałek w okolicach centrum oraz oczywiście budynków uniwersyteckich, gdzie dzisiaj zdawałam egzamin z niemieckiego. Jest tu bardzo cicho, niewiele ludzi, ale bardzo podobają mi się budynki - niezbyt wymyślne, w żywych barwach, ale również tych bardziej stonowanych. Jest sporo terenów zielonych, a brzeg Odry jest wspaniały. Swoją drogą wiedzieliście, że Odra po niemieckiej stronie płynie na południe, a po polskiej na północ? Może nie na całej długości, ale właśnie tutaj jest tak, a nie inaczej. To niezwykle frapując

Słubice.

Przeżywszy mordercze godziny w podróży, które spędziłam z zaledwie siedmiominutowym snem w mojej dwudziestosześciogodzinnej dobie, która zakończyła się telefonem po taksówkę, mogę z radością oznajmić, że wciąż żyję. Może się to wydać dziwne, ja sama mam wątpliwości, jednak niezaprzeczalnym faktem jest, iż me serce wciąż bije, a pierś unosi się od oddechu. Pochłonęłam kubełek sorbetu wiśniowego Grycana na obiad, który był moją ulgą - zaspokoiłam swą niespełnioną tęsknotę za białą czekoladą Toblerone, ponieważ przestała ona mieć dla mnie znaczenie, a ja umieściłam w sobie odpowiednią ilość kalorii, by moc dalej funkcjonować. Jednak interesującym nas faktem jest to, iż dojechałam cała i zdrowa, choć trochę niezadowolona z kolejnych problemów z ekuzem, które rosną jak grzyby po deszczu. I także tym, że nie mogę zwiedzić miasta, ponieważ czekam na kuriera, który przywiezie moje bagaże - na szczęście przed chwilą zadzwonił, iż w ciągu godziny powinien dotrzeć - uradowało mnie to. Moje ksią

Bon voyage!

Nadszedł ten straszny dzień! Dziś wyjeżdżam, bagaże wysłane kurierem, a ja się wyślę za parę godzin. Tyle czasu w pociągu brzmi strasznie, ale na szczęście nie będę sama. Będzie ze mną Internet mobilny i przyjaciółka, o książkach nie wspominając. Postanawiam to przeżyć i zobaczymy. Dziś zaś doświadczyłam miesięcznego kociaka - mam dla Was krótki filmik z nim, którym podzielę się wkrótce - gdy już dotrę na miejsce i będę mogła bez problemu przesłać film do komputera. Nie mogę się doczekać pierwszego dnia reszty mojego życia, choć muszę przyznać, że trochę się boję oddalenia od ludzi, których kocham. Wczoraj przeszłam pierwszą fazę pożegnań, nigdy się tak nie czułam. Wrócę do Was, nie bójcie się. Napiszę coś jutro :). I może podzielę moim nowym lokum ;).

Róóóóóóóóóż (w połączeniu z szarością jest pięęęęękny)!

Obraz
    Jak Kenzę lubię, uważam za śliczną i nie ukrywam, że chętnie wybrałabym się z nią na jakąś kolację [połączoną ze śniadaniem], to zwykle w jej ubraniach się nie zakochuję. Wyjątkiem są skórzane spodnie Jofama by Kenza, ale poza tym nie ma nic. Aż do teraz! Ja chcę ten cudowny, bardzo różowy sweter, który przecież tak ładnie kontrastowałby z tym szarym niebem! Zawinęłabym się w niego, a następnie zwinęłabym się w kłębek, umiejscowiła na miejscu w pociągu i mogę jechać do Słubic. Różowa, radosna, śliczna. Jak się Zarą nie podniecałam, to teraz mam szczerą nadzieję, że w polskiej/niemieckiej(?) jest/będzie. Choć mam wątpliwości, czy chcę wydać na sweter 180 złotych... Przy okazji zmieniła się piosenka w ramce bocznej. O mamusiu, ja chcę ten sweter!!! Źródło zdjęcia

Jesień.

Owionęło mnie chłodne powietrze, gdy tylko wyszłam z domu. Lekki wietrzyk zawiewał zapachy jesieni, tradycyjne, ciężkawe. Złapałam głębszy oddech i przymknęłam oczy, a zapach dymu i mokrych liści przywołał wspomnienia z dzieciństwa, gdy sąsiedzi palili trawę, a my rozpalaliśmy ognisko za domem. Kawałki papieru zwęglały się, a gorące powietrze unosiło je do góry, rozsyłając po całej wsi. Nazywałam je baby jagami, choć do tej pory nie jestem pewna, skąd to się wzięło. Czy czarne skrawki przypominały czarownice na miotłach? Była w tym jakaś magia, nie mogę temu zaprzeczyć. W całym ognisku właśnie one były najlepsze, oprócz oczywiście pieczonych w popiele ziemniaków, ale te ostatnie nie były stałym punktem programu. Odezwała się we mnie tęsknota za prawdziwym ogniskiem, takim z wielkiego zdarzenia, gdy płomienie były wyższe niż ja sama, a żar potrafił stopić świecę dwa metry od ognia. Gdy końce kijów na kiełbasy zajmowały się ogniem, a mięso było przypalone i dzięki temu niejako doskonał

Last few days in pictures.

Obraz
Chcę mieć taki tatuaż, choć niekoniecznie na twarzy. No i jelly watch! Jest bardzo fotogeniczny, bardziej niż ja. I mój sweterek! Tego paskudnego kwiatka można odpiąć. Chciałam pereł - i mam! Choć sztuczne. Lubię mój sweterek!

You foolish little girl!

Obraz
Przeurocze piosenki. Która lepsza? Mi się bardziej podoba ta pierwsza :). I przynajmniej są dość energiczne, a nie depresyjne, kto by pomyślał, że tak się da! A ja wciąż nie znalazłam, w jakim filmie słyszałam "You foolish little girl" wypowiedziane z pogardą i bodajże brytyjskim akcentem. Wie ktoś może?

The Vampire Diaries.

Stefan wciąż jest kołkiem, zabili jedną z moich ulubionych bohaterek, duch drugiej sprawia, że podskakuję, a tę, którą (stosunkowo-wampirzo-żywą) lubię jednak naj, naj, naj ktoś znowu skrzywdził, gdy biedaczka była osłabiona po gorącym seksie. Jej własna torebka sprzysięgła się przeciwko niej! Toż to paranoja jakaś! Jakiś dziwny ten odcinek. Damon też. Hmm. Chcę Gossip Girl, tam zawsze jest dziwnie i mnie to nie dziwi.

Alicja Burtona i jelly watch.

Kochani! Na blogu zapanowała dwudniowa cisza - mi samej z tym źle. Ale pojechałam do babci niby to na niecały dzień, a zostałam aż do dziś. Obejrzałam wczoraj wieczorem "Alicję w Krainie Czarów" Burtona (znowu!) z polskim dubbingiem (uroku Kapelusznika nawet on nie zepsuje, ale jednak to nie to co wersja oryginalna, nigdy więcej dubbingu w tym filmie!). Zachwycałam się, niemal płakałam, wzruszałam. Uwielbiam ten film, bez dwóch zdań. Mogłabym o nim napisać pracę magisterską, chociaż wątpię, bym znalazła więcej źródeł niż moja własna wyobraźnia i sam film. Ale rozważyłam napisanie "Aliny w Krainie Czarów", żeby było zabawniej. Zastanawiałam się, czemu te wielgachne kolorowe żelowe zegarki są tak popularne - dopóki wczoraj jednego nie założyłam. Są świetne! Szkoda tylko, że mają zaznaczoną godzinę 6 i 12, a żadnej pomiędzy. Miałam problemy z ogarnięciem tego, ale to nie przeszkadzało mi na niego patrzeć co dwie minuty. Jednak wolę coś bardziej klasycznego. Jak pow

Maseczka malinowa i niebo nad nami.

Obraz
Na maseczkę malinową naszedł mnie pomysł, gdy w trakcie pieczenia ciasteczek uznałam, iż mam ochotę na maliny. Zeszłam więc w piżamie po schodach, wyszłam z domu (dzielnie dzierżąc w ręce miseczkę), sąsiad się na mnie pogapił, ale ja niestrudzenie dążyłam do krzaków. Szczerze się zdziwiłam, bo spodziewałam się, że malin będzie znacznie mniej, a tu taka niespodzianka! Wyzbierałam, ile mi się chciało i pomyślałam - maseczka! W końcu maliny mają tyle witamin i antybakteryjną siarkę... najwyższa pora na mądre pomysły. A wcześniej... uznałam, że skoro się przeziębiłam (nawet nie wiem kiedy, zorientowałam się, że cieknie mi z nosa, dopiero wczoraj podczas malowania Marylki, której de facto wciąż nie skończyłam), to muszę się wygrzać. Wyszłam z dwoma Blondynkami na balkon rodziców (bo od południa, mój jest od północy), rozwaliłam się na wielkiej poduszce, którą położyłam na jakimś prehistorycznym biurku, zrobiłam sobie zasłonę z koca, żeby słońce nie świeciło mi po oczach (i tak świeciło),

Marylka.

Obraz
Ciasteczek jeszcze nie upiekłam. Zrobię to chyba jutro (lub za chwilę). Ale a to malowałam. Marylkę. Również czytałam, recenzowałam, chodziłam na pocztę, rozbawiałam panią w sklepie i płaciłam pięciogroszówkami. Później dostałam list, że mam pokój w akademiku, następnie pieniądze (by mieć czym zapłacić), a gdy patrzę na kurs euro, to blednę jeszcze bardziej. Słabo mi. Mdleję. Dostaję palpitacji i mam ochotę się zabić. Niech on spadnie, niech spadnie... Ale Marylka. Przez nią cała utaplałam się czarną farbą. A wciąż nie jest skończona. Uznałam, że dość brudzenia się na dzisiaj i zasługuję na dożycie jutra (jeszcze chwila, a wzniosłabym się na poziom jedzenia tej farby). Patrzę na to co już namalowałam, na szkic i się zastanawiam, czy jest dobrze, czy źle. Ale w jej włosach się zakochałam! A dziś się chyba upiję. Jestem nareszcie sama! I będę aż do wyjazdu. Czysta radość, naprawdę. Choć również mięso mi zniknęło w okolicznościach podobnych do chleba tostowego, a przed tajemniczym zni

Sala Samobójców.

Polski film, który jest zupełnie niepolski. Jest też nieamerykański. Z cudowną muzyką. Cudownie intensywny przekaz emocjonalny. Tragiczny problem - a nawet kilka. Genialna gra Jakuba Gierszała. I ten realizm. Szalona praca kamerą. Wciągająca animacja. Temat. Dorastanie. Problemy. Depresja. Brak zrozumienia. Lęk. Strach. Przerażenie. Manipulacja. I ten intelektualizm, który znajduje się pod prostą warstwą. Przykryty cienką materią banału. A jednak tak niebanalny. Gdy się skończył, czułam pustkę. W końcowych scenach nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Chyba robiłam to jednocześnie. Zapadła cisza, a ja nie myślałam o niczym. Nawet o pozbieraniu myśli. I tylko pomyśleć, że to polski film. Ciężko mi w to uwierzyć. Wciąż. I tyle bólu. Nie spodziewałam się tego. W ogóle się nie spodziewałam. Jeśli ktoś jeszcze nie widział, osobiście polecam. Sama nie wiem, gdzie teraz się znajduję. Szkoda tylko, że nie wszyscy potrafią ten film zrozumieć. Ale mówi się o nim. To dobrze. ht

Chcę ciasteczek!

I to nawet konkretnych, kruchych, z aromatem zielonej herbaty i trawy cytrynowej z kandyzowaną skórką pomarańczową... Jutro. Zrobię jutro. Przed wyjściem na pocztę zrobię ciasto, wsadzę do piekarnika, po powrocie... już będą na mnie czekać. I je zjem. I będę radosna jak szczypiorek na wiosnę. A dzisiaj ktoś systematycznie wyżera mi chleb tostowy. Zostały mi dwie i pół kromki. Zielony Irving w piramidkach z kwiatem pomarańczy i jaśminu się skończył (czy to ja, czy to ktoś inny zużył ostatnią torebkę?), a dziś miałam ochotę. No to Lipton, biały, piramidki (choć nie tak ładne jak te Irvinga), z aromatem granatu. Trochę mi niedobrze od tej herbaty. Ale mojej cudownej senchy nie chce mi się zaparzać, bo później trzeba myć zaparzacz... Zresztą postanowiłam, że skończę te wszystkie torebkowane przed wyjazdem, a to tylko dziesięć dni (i może pięć torebek + jedna mięty + parę owocowych). Tak, wyjeżdżam za dziesięć dni. I chcę moje ciasteczka. I żeby przed ósmą rano nikt do mnie nie przychod

Panie DJ!

Obraz
Czy ktoś jeszcze pamięta tę piosenkę? Wydaje mi się, jakby minęły wieki, Rihanna ewoluowała i wciąż trzyma się na scenie. Całkiem nieźle swoją drogą, choć muszę przyznać, że za nią nie przepadam. <p><p><br><br><br>Czy</p></p> Potrzebowałam czegoś z energią na ten ponury poranek. Ale za DJa muszę robić sobie sama. A wieczorem zamierzam zacząć uczyć się... tańczyć. Moi znajomi wiedzą, że to bardzo płonne. Ale się uparłam. Do tej pory poczytam. Muszę się uporać z recenzyjnymi, żebym nareszcie miała czas, by pożyć. A mój francuski się rozwija. Umiem odmieniać "być" przez osoby liczby pojedyncz

O tym, jak bardzo nie znoszę NFZu.

O ile z tą wielce szanowną instytucją nie miałam bezpośrednio do czynienia przez dwadzieścia lat życia, to tym razem musiałam przekroczyć osobiście jej progi. No i przekroczyłam. Tydzień temu. EKUZ to rzecz mi niezbędna do dalszej egzystencji, jak się okazuje, więc poczłapałam, pojawiłam się pół godziny przed otwarciem, wzięłam numerek (88). I czekam. W końcu otworzyli drzwi. Tabliczka się zaczyna świecić od numeru 90. Idę i mówię, że mają błąd (przy okazji o mały włos unikając kłótni z kobietą o numerze 90, która na szczęście była zbyt nieprzytomna, by zauważyć, że coś jest nie tak), więc poprawia i wchodzę jako pierwsza. Ale list z uczelni ma za mało danych (i po diabły go tłumaczyłam?), a to RMUA za stare, a to inne głupoty... Miła pani z NFZu idzie mi na rękę i mówi, że można dosłać faksem, ale i tak nie dostanę na semestr, tylko co najwyżej turystyczne. Ale firma ojca ma jakieś problemy z wysłaniem go. Dziś pani z NFZu dzwoni, że faks nie doszedł. Dzwonię do firmy - mówią, że wysł

Swetromania.

Obraz
Kocham swetry. Uwielbiam. Ubóstwiam. I właśnie mniej więcej rok temu weszłam do jednego z moich ulubionych sklepików (gdzie wciąż nie można płacić kartą, co mnie dziś bardzo zabolało, bo musiałam doczłapać 30 km do bankomatu... okej, przy okazji wypłaciłam pieniądze, bo na pewno nie ruszyłabym się tak daleko tylko po wypłacenie pieniędzy, już prowizja w najbliższym bankomacie byłaby mniejsza niż cena busa) i znalazłam tam cudny sweterek. I myślałam o nim przez ten cały rok z nadzieją, że kiedyś go jeszcze zobaczę. Czemu go wtedy nie kupiłam? Nie wiem. Chyba było mi szkoda pieniędzy. Ale dziś znowu tam weszłam i patrzę - jest! No kto by pomyślał. Po roku! Kartą zapłacić nie mogłam, więc musiałam wytrzymać te kilka godzin i w końcu stałam się jego dumną posiadaczką. Chciałam kupić coś jeszcze, ale skończyło się to oblepieniem watą cukrową i zmywaniem z reklamówki jej pozostałości - dobrze, kłamię tu troszkę, po prostu wymieniłam reklamówkę na czystą i wróciłam do domu. I marzy mi się

Quote of the day.

Obraz
Obrazek jest pod oryginalnym linkiem, z którego można przenieść się w bliżej nieokreślony sposób na blog autora... obrazka, rzecz jasna. Marilyn Monroe nie żyje, a szkoda, bo poszłabym z nią na kawę! A nawet i do łóżka. Gdyby żyła, rzecz jasna. Do nekrofilii mi jeszcze daleko. I naprawdę lubię różowy kolor. Choć inne bardziej.

Nareszcie wakacje!

Obraz
Tytuł może brzmieć nieco dziwnie, biorąc pod uwagę, iż rok szkolny dopiero się zaczął dla niektórych, a innych czeka za niecały miesiąc rozpoczęcie roku akademickiego, a teraz w ogóle mogą mieć sesję poprawkową. Jednak nie dla mnie - ja w tej chwili oddycham pełną piersią (a zdecydowanie jest czym), że wszystkie sesyjne stresy mam za sobą i teraz mam dwa (!) tygodnie wakacji, które zasadniczo spędzę, czytając książki. W międzyczasie może załatwię parę drobnych spraw. Ale najważniejsze jest to, że już nie wisi nade mną żadne egzaminacyjne widmo, ponieważ dzisiaj osiągnęłam sukces, zdając historię Niemiec na +3, a nie uczyłam się na nią wcale (bo gdzieś zgubiłam notatki od roku 1648, więc nauczyć się mogłam jedynie do pokoju westfalskiego, ale mi się... nie chciało. Zdałam cudem. Bo tak naprawdę moja wiedza by mnie zdyskwalifikowała na starcie, gdyby to był egzamin ustny. Ale na szczęście te dziesięć krótkich pytań było proste). Zdałam, zaliczyłam rok, wypełniłam wniosek o urlop dziekańs

Po dniu.

Wróciłam - ledwo żywa, głodna, z bólem głowy... ale wróciłam. I zdałam! Z łaską, z "kredytem na nowy rok", z którego to nie skorzystam, bo już mnie tam nie będzie. Jednak ona o tym wiedzieć nie musi. A jutro muszę wstać przed szóstą, a następnie odbyć mały maraton po Krakowie, latać z indeksami swoimi i nie swoimi, po cupcake'i, wizyty w moim liceum, by pożegnać się z wychowawczynią, z którą przez długi czas się nie zobaczę, oddać koledze książkę... i zdać ostatni egzamin i mieć święty spokój. Zjem coś i zaraz pewnie pójdę spać. Jestem wykończona.

O powstaniu bloga.

Założenie nowego bloga zawsze jest rytuałem - a miałam ich w swojej karierze sporo. Przeważnie myśl o nim kłębi się od dłuższego czasu, dojrzewa - wymyślam adres, czego wymagam od tego bloga, tytuł... I właśnie w przypadku Koffer in Berlin miałam problem z tym ostatnim - aż do wczoraj, kiedy doznałam niejakiego oświecenia. Niestety Blogger nie był łaskaw zaakceptować go w całości, więc niech będzie wersja skrócona. Skąd adres? Z mej miłości do Berlina (która nie dorównuje jednak tej krakowskiej), dlatego, że Berlin jest dla mnie pewnym symbolem, którego kurczowo się trzymam i dlatego, że wkrótce będę mieszkać zdecydowanie bliżej stolicy Niemiec niż polskiego Miasta Królów. Ale sam pomysł na bloga wyszedł znacznie wcześniej, niż zdołałam wymyślić, że wyjeżdżam na studia do Frankfurtu - kiełkował we mnie może od maja, kiedy to wymyśliłam, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zrobić sobie trzydniową wycieczkę do Berlina. Miała ona się odbyć w połowie sierpnia i od niej ten blog miał ro