Koszmar.

Istnieje kilka koszmarnych rzeczy na świecie. Niemożność bycia tam, gdzie się chce, konieczność posprzątania, psucie planów przez osoby trzecie, wyjazd do domu, przeprowadzka, telefon wmawiający, że nie ma w nim czegoś, co jest i w dodatku przypalenie kompotu. I te wszystkie rzeczy mi się przydarzyły, bądź bardzo ambitnie się zbliżają. Czasem się zastanawiam, jakim cudem ja to wszystko wytrzymuję.

Dobrze, teraz przesadzam, bo to nie są wielkie problemy, ale przy tych chorych temperaturach (jakim cudem rozbolało mnie gardło?) odechciewa się żyć, a co dopiero działać. Jeszcze dołożę bolącą nogę, co zdecydowanie utrudnia mi bieganie.

Od jutra zaczyna się znowu teatr. Cztery tygodnie bez niego zaowocowały zbyt dużą ilością wolnego czasu, z którym nie miałam co zrobić (a może mi się nic robić nie chciało). Niestety w czwartek wyjeżdżam na chwilę w góry i potem do domu, co oznacza, że na wstępie mój teatr praktycznie nie będzie istniał. Hurra! O radości iskro bogów... Na dodatek w czasie, gdy w domu będę, przyjeżdża rodzina, co jest fajne przez pierwszą godzinę, a potem mam dość. Co prawda mogłam ich bardzo skutecznie ominąć, ale wiedziałam, że będą wielkie pretensje, że mnie nie zobaczyli, więc zadzwoniłam do mamy, żeby zadzwoniła do nich i ich poinformowała, że ja im mówię, że mają przyjechać dwa dni wcześniej. I tak też się stanie, a ja się zastanawiam, czy z moim przesunięciem wyjazdu o jeden dzień trochę nie przesadziłam, bo to oznacza, że spędzę z nimi dwa dni, a jestem pewna, że to za dużo. W dodatku planowany pobyt w Warszawie też się zdezaktualizował i to nie z mojej winy. Jak ma być źle, to niech będzie, a co!

W dodatku akademik to takie miłe miejsce, gdzie nie można zostać na wakacje w tym samym pokoju, bo panują rotacje i coby za dużo pokoi nie było zajętych, zamykają studentów w kilku segmentach. No i muszę się ruszyć i przenieść dwa piętra niżej - co prawda niedaleko, ale mi się tak okropnie nie chce... Dlatego robię to na raty. Gdy tylko nadejdzie chwila, w której uznam: "Okay, chce mi się", to zabieram rzeczy i zjeżdżam na dół, rozpakowuję pudło i wracam na górę, by dalej nic nie robić. Przeprowadzka sama w sobie nie byłaby taka zła - często odczuwam ogromną potrzebę zmian - ale gdy zobaczyłam kuchnię w tamtym segmencie, odechciało mi się żyć. A ja myślałam, że u nas zwykle był syf. Cóż, zmieniłam zdanie. U nas było bardzo czysto. Więcej nie mam do powiedzenia. A za dwa miesiące znowu się będę przenosić. I po co to wszystko?

Przeprowadzka wiąże się z posprzątaniem obecnego pokoju i kuchni. Dlatego ja, utylizator resztek, postanowiłam ugotować kompot z mojego zamrożonego rabarbaru. Jednak zapomniałam, że się gotuje i gdy pojawiłam się w kuchni, okazało się, że większość wykipiała, a reszta wyparowała i mój kompot się spalił. Dołożyłam sobie sama roboty - skrobanie garnka, czyszczenie kuchenki i dodatkowe mycie podłogi, choć umyta była trzy dni temu, a w tym czasie w segmencie nie było nikogo poza mną. Kolejny powód do szczęścia. Moje dłonie mają autentycznie dość płynu do mycia naczyń.

Na deser mój telefon uznał, że powie mi, że nie mam w nim książki telefonicznej. A raczej, że mam pustą. Najlepsze jest to, że kontaktów nie skasowałam ja ani telefon - one tam są, tylko Aleit ich nie widzi. Gdy np. zadzwoniłam dziś do babci, wybrawszy uprzednio numer, bo w książce przecież go nie ma, Aleit poinformowała mnie, że dzwonię do babci, a jakże. Nie wiem, czemu jest taka upierdliwa, ale najwidoczniej ma powody. I wierzcie mi, wolę ich nie znać.

W piątek rozbiłam też lusterko (po czym usłyszałam od mojego Niemca: "W takim razie do zobaczenia za siedem lat", hahaha), urwałam coś i mój bieg się skończył w jednej trzeciej trasy. Zamiast dziesięciu i pół kilometra stanęło na czterech, czy tam czterech i pół. Bo tak bardzo moje nogi odmawiały posłuszeństwa. I w moich ulubionych spodniach zrobiła się dziura na tyłku i długo ich raczej nie ponoszę. A w zasadzie wcale.

I tyle z mojego narzekania. Muszę przyznać, że cieszy mnie, że nie stało się nic więcej. Mogła mi półka spaść na głowę, czy winda zerwać się z lin, albo ten tir, który rozwalił pół Słubic mógł wjechać we mnie. Kto wie, co jeszcze. Ale i tak jestem sfrustrowana.

O, jeszcze jedno. Dostałam wiadomość od sieci, że wykorzystałam pakiet internetowy w 80%, a przecież jest dopiero początek miesiąca! Po czym, na szczęście, się okazało, że okres rozliczeniowy trwa od piątego dnia każdego miesiąca do czwartego kolejnego. Czyli dziś mam ostatni dzień. W ramach rozrywki zmarnowałam resztę transferu na YouTube. Od razu zrobiło mi się lepiej!

Komentarze

  1. Oooch, i dziś wcale nie jest piątek trzynastego! Każdy miewa takie gorsze okresy, że jak się wali, to wszystko naraz. Niestety... Trzymaj się i nie daj się!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS