Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2013

Chodząc po wodzie...

Obraz
Jestem dzieckiem głupich, niebezpiecznych pomysłów. I to dzieckiem, które na pomysłach nie kończy... Kończy na działaniu. Oczywiście wiele osób wie, że gdy powiem, że coś zrobię, należy mnie mocno trzymać i nie puszczać, dopóki mi się nie odechce. Niektórym jednak brak doświadczenia i sądzą, że jestem bardziej normalna i mam jakiś instynkt samozachowawczy. Owszem, mam, ale tylko w pewnych kategoriach. Chodzenie po topniejącym lodzie na Odrze się jednak do tego nie zalicza. A osoba, która to obserwowała, niestety (dla siebie, bo nie dla mnie) nie wiedziała, że gdy mam jakiś pomysł, to MAM POMYSŁ. I mam pomysł, by ten pomysł wcielić w życie. Ale skąd ja mogę wiedzieć, czy jeszcze będą mrozy i będę miała okazję sobie połazić po śliskim, grubym, pękającym lodzie? Bo po krze skakać już nie będę - stopniała. (A taki mały pomysł już się pojawił, na - chyba - szczęście w okresie mojego marazmu.) Idea była taka: jaki ładny lód! Chodźmy tam! Paaatrz! No to idziemy. Ale zamiast trzymać się pi

Co mam nowego. Głównie jedzenie, ale nie tylko.

Obraz
Weszłam na wyższy poziom abstrakcji. Zaczynam chwalić się jedzeniem (może powinnam jeszcze pójść do lodówki po moje mleko owsiane? Eee). Ale to tylko dlatego, że poszłam dziś do DM i chciałam sobie coś kupić. No i stanęło na musli truskawkowym z amarantusem (chciałam sam amarantus, ale nagle zmieniłam zdanie i wzięłam musli. Chciałam jagodowe, ale było bez amarantusa, więc niech już będzie tym truskawkom...) i soku marchewkowym. I jeszcze jednej rzeczy, ale nie pokażę, bo to tajemnica. Potem kolejny sklep, gdzie popatrzyły się na mnie czekoladowe jajeczka ze strzelającym nadzieniem truskawkowym (idzie Wielkanoc, a styczeń się jeszcze nie skończył...). Potem kolejny sklep i jogurt ananasowy. Przy okazji wczoraj kupiłam sobie pudełka na żywność i moje musli już w jednym z nich zamieszkało. Nareszcie mam względny porządek w moim jedzeniu. Ale to nie wszystko. Weszłam sobie do H&M, tak gwoli rozrywki, bo miałam dużo czasu. Popatrzyłam na przecenione rzeczy i znalazłam trzy, które m

Są pewne piosenki...

Obraz
Dziś będzie trochę bardziej osobiście niż zwykle. Przyznam, że trochę się z tym gryzę, że zamierzam o tym napisać (choćby skrótowo), bo to trochę ekshibicjonistyczne. Jednak skoro naszła mnie myśl, że będzie to dziś na blogu, to będzie. Taka moja prywatna zasada blogowania. Z pewnymi momentami w życiu kojarzą mi się pewne piosenki. Czasem trochę bez powodu. Są też takie, które kojarzą mi się jednoznacznie z pewnymi wydarzeniami i tych powiązań nic nie potrafi zmienić. Po prostu. Są pewne piosenki. Dziś rano grało mi w głowie "Ain't no sunshine", i tak przez cały dzień. Przed chwilą sobie przypomniałam i włączyłam. Gdy słuchałam, melodia przypomniała mi o "Śnie o dolinie" Budki Sulfera (czy to taka sama, czy ja mam urojenia? Bo głucha jestem jak pień). Włączyłam i... cofnęłam się do Walentynek 2009. To jedyne Walentynki, które "jakoś" spędziłam. W zasadzie zmusiłam kolegę, by mnie zaprosił (podobno miał taki plan i bez mojego wyraźnego: "Zapr

BIODERMA Sebium Masque - oczyszczająca maska seboregulująca do skóry tłustej i mieszanej

Obraz
Nie lubię maseczek z glinkami. Nie dość, że jeśli się tego nie pilnuje, to zasycha w nieznośną skorupę (i wtedy staje się bezużyteczne), to mi tak naprawdę nic nie daje. Zakup glinek był jednym z gorszych w moim życiu, bo one same się zużyć nie chcą (dziadostwo jest bardzo wydajne), a używanie ich tylko mnie frustruje. Chlubiłam się moją niechęcią wobec glinek wszem i wobec (w mojej głowie), aż dostałam maseczkę (z glinką, jak prawie wszystkie maseczki tego świata) z Biodermy. Zakochałam się od razu. To jedyna maseczka we wszechświecie, której działanie u siebie zauważam, którą uważam za sensowną, i której nie dam sobie odebrać! (Sama się skończy i będę musiała kupić, damn.) Maseczka znajduje się w tubce 40 ml (ja mam wersję "jednorazową", która nie wiem, ile ma pojemności, bo nie byli łaskawi podać). Od razu zaznaczam, że u mnie wszystkie obietnice producenta się sprawdziły (chyba tylko u mnie, o czym świadczą opinie na Wizażu - z wyjątkiem jednej, która zgadza się ze

Wishlist.

Obraz
Zachciewajki ma każdy. Nie jestem wyjątkiem, ba!, mam wrażenie, że moje pragnienia rozmnażają się szybciej, niż mijają sekundy. Jedne trwają dłużej, inne krócej. Czasem po krótkiej chwili rezygnuję z tego, co przed paroma minutami było moim życiowym marzeniem. Dziś staram się przedstawić chciejlistę, która jest w miarę konsekwentna. To rzeczy, których potrzebuję lub pragnę od dłuższego czasu. Podzieliłam na kategorie, coby nie było takiego miszmaszu, jak poprzednim razem. Parę rzeczy się powtarza, ale muszę przyznać, że jestem z siebie dumna, bo większość kosmetycznych z poprzedniej zdobyłam. Dobra, żaden powód do dumy, ale lepsza lista i trzymanie się jej niż wymyślanie czegoś nowego. Czy brzmię zrozumiale? Bo mam wrażenie, że lekko bełkoczę. Kosmetyki Uguisu no fun (mówiąc kolokwialnie - kupa słowika) Peeling enzymatyczny Azuki No Kona Bean Powder Lush Angels on Bare Skin Puder perłowy z BU Perfumy Rouge & Noir Eisenberg oraz Coco Mademoiselle Mleczko do ciała Korres

Małe zakupy.

Obraz
Nietrudno zauważyć, że ostatnio mało kupuję. Oczywiście nie mówię o jedzeniu, bo przed tym trudno się powstrzymać. Mówię o kosmetykach i innych rzeczach, które nie znikną w chwilę, a przetrwają przynajmniej kilka dni (w wersji pesymistycznej). Ja naprawdę nie kupuję. Muszę się poprawić. Żartuję. Nie zamierzam. Póki co przede mną jeden spory wydatek. Potrzebuję nowego telefonu, bo mój ostatnio wyraźnie daje mi znać, co o mnie myśli. Nie jest to nic pozytywnego.  Twój Styl to chyba jedyne czasopismo, które czasami kupuję. A nawet na pewno. Raz na trzy-cztery miesiące zdarza mi się zaopatrzyć i poczytać. A ten kupiłam tylko dlatego, że jest horoskop chiński na nowy rok. Zeszłoroczny mi się sprawdził, dlatego z przyjemnością przeczytałam ten. Do niego "Żelazna dama" z Meryl Streep (bardzo podobał mi się ten film i aktorka zdecydowanie zasłużyła na swojego zeszłorocznego Oscara). Obecnie jestem w połowie tego numeru. Dlaczego wywiady z aktorami zawsze mnie tak motywują do ży

Berlin sobotnio. Sushi i Kreuzberg.

Obraz
Ostatnio na studiach dzieje się za dużo, by móc poza nimi zrobić coś sensownego. Dlatego chwilę mi zajęło wybranie się do Berlina (co zrobiłam poniekąd kosztem referatu), ale ileż można? Każdy potrzebuje trochę rozrywki, a ja szczególnie. Uznałam, że się nie dam. Pojadę. Najwyżej do połowy lutego będę przypominać zombie. Plan był prosty - sushi i coś później. To coś było bardzo nieokreślone i skończyło się na przypadku. O tym jednak za chwilę.  W Ishinie (moje ulubione sushi w Berlinie na Mittelstr. - ostatnio niestety zmienili trochę menu i podnieśli niektóre ceny; wyrzucili z karty także niektóre dania, które lubiłam, muszę się z tym jakoś pogodzić) zawsze dostajemy zieloną herbatę. Diabelnie mocną i o niełagodnym smaku. Mimo to ją lubię. Nie bez powodu wypiłam trzy kubki. Pierwsze, co zamówiłam, to miso shiru. Naszła mnie ochota na zupę. Poza tym nie wiem, skąd biorą we wszelakiego rodzaju sushi-dobytkach tak aksamitne tofu, ale ja bardzo chętnie zjadłabym je w kilogramach.

Lush.

Obraz
Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem Berlina. O tym wiele pisać dziś nie będę - to temat na osobny post. I nie tylko. Powiem tylko, że bawiłam się świetnie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przyjeździe do Berlina, była wizyta w Lushu. Uzbrojona w fioletowy notes z listą rzeczy wparowałam do środka. Uśmiechnięta sprzedawczyni pyta, w czym może pomóc. A ja - grzebiąca właśnie zawzięcie w mojej torebce, by rzeczony notesik znaleźć - powiedziałam, że za moment. Gdy w końcu go wygrzebałam, zaczęłam dyktować, czego potrzebuję (sama bym na pewno nie znalazła, bo de facto nie wiedziałam, czego szukam). Z uśmiechem znalazła mi wszystko (z wyjątkiem jednej rzeczy, która była w edycji limitowanej) i tak oto wydałam dużo pieniędzy w ciągu niespełna pięciu minut od wejścia do sklepu. Co zakupiłam - widać na zdjęciu. Słów nie trzeba. Warto zaznaczyć jedno - niestety żadna z tych rzeczy nie jest dla mnie. Ale nie szkodzi, kiedyś może to nadrobię. Do zobaczenia jutro!

W Niedzicy.

Obraz
W sierpniu, gdy przyjechała do mnie Gia, wybrałyśmy się na małą wycieczkę do Niedzicy. Nie był to mój pierwszy raz - w podstawówce dość często jeździłam do tego zamku (i szczególnie dobrze zapamiętałam charakterystyczny znak informujący o tym, że w zamku straszy), ale z przyjemnością się tam wybrałam. Moje wspomnienia były dość wybiórcze. Kojarzyłam studnię, jezioro Czorsztyńskie i zamek po jego drugiej stronie (w Czorsztynie). Sama okolica mocno zatarła mi się w pamięci. Chętnie to odświeżyłam. Jazda szkolnym autobusem potrafi nieźle pozbawić zmysłu orientacji, dlatego nie wiedziałam, że Niedzica jest tuż przy granicy polsko-słowackiej. Dopiero gdy musiałam tam dotrzeć z dwoma przesiadkami, a potem kolejne trzy kilometry iść na nogach (z czego jeden pod górę, ale wybrałam drogę przez rowy i pola, coby szybciej i nie dookoła dotrzeć w końcu do zamku), zdałam sobie sprawę, że to naprawdę na samym krańcu polski. Niedzica jako wieś w porywach do naprawdę małego miasteczka jest urocza.