Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2014

Ulubieńcy lutego.

Obraz
 Nie spóźniłam się! Punktualnie ostatniego dnia miesiąca (w tym wypadku punktualnie mogłoby też oznaczać 1. marca) publikuję ulubieńców, którzy jak co miesiąc - są dziwni. Taka tradycja. I musi się jej stać zadość. (Czasem mam problemy, co należy zaakcentować w danym zdaniu, żeby miało sens - tak było też z poprzednim.) 1. Kosmetyki. Na podium staje olejek różany do twarzy Alverde. Był moim małym życiowym marzeniem, ale jakoś nigdy mi się go nie chciało kupić. Tak ładnie nawilża i redukuje zaczerwienienia, a w dodatku pachnie tak powalająco... że nic innego by się w lutowych ulubieńcach znaleźć nie mogło. Jeśli macie możliwość - wypróbujcie go. Choćby tylko do wąchania. 2. Lifestyle. Weekend z Kasią jest niepodważalnie jednym z najnajnajfajniejszych momentów lutego.  3. Moda. Są tylko dwie rzeczy, którym się nie mogłam oprzeć - ta bransoletka oraz pewien sweter, który swojego miejsca w ulubieńcach się na pewno doczeka. Dziś po prostu nie wymyśliłam, jak go sfotografować,

Warszawski weekend.

Obraz
 Na początek pragnę się wyżalić: 1. Nie lubię Warszawy, choć pół życia próbowałam sobie wmówić co innego. 2. Jestem leniwa, niezorganizowana i rozrzutna. 3. Mój komputer uznał, że nie otworzy mi zdjęć, ponieważ folder nazywał się "Weekend z Kasią" i to "ą" go denerwowało i faktycznie - nie ruszyłam z miejsca, dopóki nie usunęłam "ą". Dlatego post zamiast wczoraj, jak Bóg przykazał, pojawia się dzisiaj - jak komputer przykazał. Amen. Na ten weekend czekałam już długo. Z Kasią planowałyśmy go już od tygodni, żeby nie powiedzieć miesięcy. Miało być po prostu fajnie. I tak było, a nawet więcej - cudownie. Weekend miałyśmy ściśle zaplanowany (co widać na powyższym zdjęciu). Ten plan mnie zachwycił. Absolutnie. Nie udało się go wypełnić stuprocentowo (bo trochę przeceniłyśmy nasze zasoby energetyczne i w ten oto sposób nie udało się obejrzeć "Bulwaru zachodzącego słońca", a i do Fridge nie pojechałyśmy, bo uznałyśmy, że nie jedziemy i

Szalony czas.

Obraz
 Najpierw było dziewięć miesięcy, a potem Walentynki z pierwszym w życiu homarem. Następnie trzygodzinny spacer na zakupy, który skończył się strachem (na ile prawdziwym - nie jestem w stanie z perspektywy czasu ocenić, choć to był mój osobisty strach) przed porywaczami, gwałcicielami i mordercami. Tylko dlatego, że trzygodzinny spacer zakupowy skończył się prawie o godzinie dwudziestej pierwszej i już było ciemno, a ja przechodziłam obok budynku, który wyglądał na nawiedzony. A tak w ogóle to wcale mi się nie chciało iść. Już godzinę wcześniej mi się to znudziło. Potem z rana trzeba było się wybrać w podróż i znowu miałam szczęście jechać nowym składem PKP (z PRĄDEM!). Na miejscu czekały na mnie pierogi z serem i już można było umrzeć. Gdzieś tam napatoczył się Kraków i odkrycie, że jestem chora (o radości, iskro bogów...). Dziś, ku mej niezmierzonej radości, idę zrobić sobie hennę i już nikt nie będzie myślał, że nie posiadam brwi. Potem pójdę do fryzjera i ogolę się na łyso, b

Moja kolekcja herbat.

Obraz
Kiedyś bym powiedziała, że jestem od herbaty uzależniona. Od zielonej, mówiąc dokładnie. Od roku pijam głównie ziołowe i rooibosa. Skąd ta nagła zmiana? W teatrze zaprzyjaźniłam się z ziółkami i było mi z nimi dobrze, odzwyczaiłam się od herbaty i nawet po zielonej skacze mi ciśnienie. Nie przeszkadzało mi to oczywiście w powiększeniu mojego herbacianego zbioru. Trochę ponad rok temu pisałam Wam o mojej kolekcji herbat . Wtedy wydawało mi się to dużo, dopóki dziś nie spojrzałam na ten post i ostatnio nakręcony filmik (oj, bzdura, do tego celu wystarczyło zajrzeć do herbacianej szafki). Jeśli chcecie wiedzieć, co się w moim herbacianym świecie zmieniło (przybyło, ubyło, pozostało...), zapraszam na ten przydługi filmik o mojej małej obsesji. Może ktoś z Was zechce wpaść do mnie na herbatę? (Czy ja to właśnie napisałam?)

Podsumowanie drugiego tygodnia zdrowego wyzwania.

Obraz
Od razu się przyznaję, że ten tydzień wiele lepszy nie był od poprzedniego. Kawy nie piję, więc się obeszło bezboleśnie, ale za to starałam się faktycznie wypić te półtora litra płynów. Przed snem się kilka razy porozciągałam, ale o tym opowiadać nie będę. Zostańmy przy kwestii, że ten punkt też jakoś zaliczyłam. Przy tym nieszczęsnym owocu pojawiły się schody, bo generalnie zawsze próbuję jakiś nowych, gdy tylko je zobaczę. Ale włóczyłam się cały tydzień po sklepach i nie znalazłam nic, czego bym wcześniej nie znała. Właśnie miałam zacząć pisać o buraku, którego odkryłam na nowo, ale przypomniałam sobie, że jadłam w piątek jakieś śmieszne grzyby, których nie znam i nie pamiętam nazwy. Jeśli można je zaliczyć do warzyw w tym wyzwaniu, to przypadkiem zaliczyłam. Biegałam, nawet dłużej i więcej, ale w pomieszczeniu. W weekend były warsztaty w teatrze, więc zdecydowanie nie mogłam zrezygnować z wysiłku fizycznego. A biegania było tam naprawdę dużo - z przerwami na inne milutkie ćwicze

Moja prywatna lista najgłupszych diet, jakie wymyślił człowiek.

Obraz
Zawsze interesowało mnie odżywianie i różne diety. Tak bardzo, że już od dzieciństwa chciałam być wegetarianką (ja! Naczelny mięsożerca tej planety!). Na chęciach się kończyło, ale wszelakie artykuły i inne teksty mocno mnie inspirowały. Do dziś czytam chętniej o jedzeniu niż o czymkolwiek innym. Jednak pewnego pięknego dnia uznałam, że wszelakie granice zostały przekroczone i niektórym się w - żeby nie powiedzieć dosadniej - głowach poprzewracało i wymyślili sobie coś, co niby jest fajne, ale osobiście – zdroworozsądkowo i z określonym bagażem dietowych doświadczeń – uważam, że to lekka przesada. I nie mówię tutaj o dietach krótkotrwałych, które mają na celu odtruć, odciążyć czy pozbawić wagi organizm. Mówię tutaj o czymś, co ma być dietą na całe życie. Mój osobisty ranking najbardziej idiotycznych diet, o jakich ostatnio słyszę. Powiem tylko, że na samo czytanie o nich skręcają mi się wszystkie wnętrzności, robi mi się niedobrze i zaczyna boleć mnie żołądek.  Raw diet

Hamlet, reż. Thomas Ostermeier

Obraz
Gdy następnego dnia, z samego rana czeka Cię ważny sześciogodzinny egzamin, z całą pewnością najlepszym rozwiązaniem jest pojechać do Berlina, do teatru. Wyjść o północy, położyć się padnięta o pierwszej i spać. Aż zadzwoni budzik, by obwieścić, że nadszedł dzień, o którym kilka razy śniłaś. Koszmary. Po moich zeszłosemestrowych zmaganiach z "Hamletem" aż dziwi, że zechciałam mieć z nim coś jeszcze wspólnego. A jednak. Gdy tylko mam możliwość, staram się rozwijać moją znajomość teatru, a o księciu duńskim jakąś wiedzę już posiadałam. Za to o Thomasie Ostermeierze nie posiadałam żadnej. Po obejrzeniu trailera pomyślałam, że czeka mnie coś niezwykłego. Ale nie spodziewałam się, że to będzie jazda z górki bez trzymanki. Jestem przyzwyczajona do małego teatru, z niewielką ilością rekwizytów, efektów i bałaganu. Tutaj było dużo rekwizytów, dużo efektów i jeszcze więcej bałaganu. Cała scena pokryta ziemią. Do tego szlauch z wodą i moja osobista przygoda na oczach pięciuset l

Podsumowanie pierwszego tygodnia zdrowego wyzwania.

Obraz
Nie było powalająco. Nie byłam zbyt pilną wyznawczyn... wyzwaniowczy... wyznaniowzczyn... no, nieważne. Nie byłam i to jest fakt. Bo co prawda już pierwszego dnia spałam dodatkowe dwie godziny dłużej, a moja nowa aktywność fizyczna (bieganie przy temperaturze -10°C) skończyła się chorobą, ale z cukrem to nie podołałam. Wprawdzie zrezygnowałam ze słodyczy na trzy dni, ale udało mi się zrezygnować z mojego jogurtu . A nie wątpię, że tam jest cukier. Pewnie nawet więcej, niż bym chciała (to jedyna rzecz, której składu nie czytam, bo nie chcę się wystraszyć). I piłam ciągle wodę z cytryną, imbirem i miodem. Wprawdzie mojego miodu nikt nie dosładza, ale obawiam się, że to żałosna wymówka... Dłuży spacer był niedzielnym wyjściem na zakupy do Polski. Na nic innego czasu nie wystarczyło, a miałam wybór - albo spacer, albo kolacja. Głód zwyciężył... I postarałam się zaplanować posiłek. Tatara z łososia . Ale ja, łoś jeden, byłam tak leniwa, że nie chciało mi się go drobno pokroić i zmielił

Ulubieńcy stycznia.

Obraz
 Hohoho! Stęskniliście się za najdziwniejszymi ulubieńcami w Sieci? Toż mam szczerą nadzieję, bo wracamy z wielkim hukiem i zerem treści! Powiem Wam tylko, że styczeń sam w sobie jako miesiąc zdecydowanie w moich styczniowych ulubieńcach by się nie znalazł. Był wyjątkowo popaprany i chyba się z moim Niemcem nigdy tak nie nakłóciłam jak właśnie w styczniu. Jeśli się zastanawiacie, czemu tak późno (aż cztery dni po końcu stycznia!) ulubieńcy, to powiem Wam, że rozładowała mi się bateria w aparacie i nie chciało mi się go podłączyć do żadnego prądotwórczego urządzenia. Ale już luty, już po szcześciogodzinnym egzaminie, więc wymówek koniec. Akcja! 1. Kosmetyki. W grudniu (po południu) doprowadziłam moje dłonie do stanu tragicznego. Z tego oto powodu uznałam, że kupię sobie [kolejny] krem do rąk. Ten nie denerwuje mnie tak zapachem jak Alverde nagietkowy, którym to się już przejadłam, ładnie nawilża, a dłonie nie wyglądają już jak pustynia, którą ktoś próbował orać.  2. Lifest