O dziwnych wypadkach.


Weekend naprawdę obfitował we wrażenia. Sam jego początek polegał na tym, że nie mogłyśmy z V. wybrać, a sama podróż zaczęła się oczywiście od zakupu prowiantu, co w tym wypadku okazało się ciasteczkiem. Później Berlin, osławiona kanapka z łososiem i cebulą (od tej pory cebuli nienawidzę, a V. ma zakaz napieprzania się z niej i ze mnie na Kofferze). Następnie koncerty.




Przechodzimy obok jakiegoś jeziorka w Volkspark Mariendorf, gdzie pływają sobie paczki. Oczywiście V. nie mogła się powstrzymać przed śmianiem się ze mnie bez powodu i:
1) była pewna, że gdy tylko podejdę do wody, wpadnę do niej i się utopię;
2) uznała, że kaczka do moje ulubione danie i kazała mi na nie polować, żebym miała na obiad. Ja dla odmiany zażyczyłam sobie, by je dla mnie "odpierzyła".

Tutaj są cztery ciekawe postacie:

Budda - gruby facet o opalonej na złoto i przepitej skórze, który wyglądał jak Budda i zabawnie tańczył.
Hippis - równie zabawny taniec.
Merlin - dłuuga broda i włosy, choć to nie do końca zabawne.
I jeszcze facet, który stał obok mnie i próbował naśladować mój taniec, po czym ja naśladowałam jego naśladowanie.

Dodatkowo ochroniarz był przeuroczy i w sumie też się ze mnie napieprzał. Bo napieprzali się wszyscy.

Potem jakoś wróciłyśmy, a w pociągu śmierdziało podpaleniem. Dojechać dojechałyśmy.

Potem była niedziela. Choć na planie widziałyśmy, że koncerty są do dwudziestej, znowu dotarłyśmy do Berlina na osiemnastą. Wcześniej także zaopatrzyłyśmy się w ciasteczka na drogę (tutaj ja mogę ponapieprzać się z V., ale mi się nie chce). Dojechałyśmy bezboleśnie do VpMd, dotarłyśmy na koncert. I tam postanowiłam zjeść naleśnika. I poszłam. Po czym nastąpił dialog, który mnie niezwykle uradował.

- Jesteś z Francji?
- Nie, z Polski.
- Bo masz francuski akcent.

Po tym ja zaczęłam się w duchu śmiać, gdy jedna z kobiet od naleśników zaczęła wąchać zawartość słoika z żurawiną, bo nigdy jej nie jadła.

I teraz zaczyna się najlepsza część.

Wróciłyśmy na Friedrichstr. Chciałyśmy wrócić i był pociąg do jakiegoś miasteczka za Frankfurtem, który przez Ffo jechał. Pociąg przyjechał, ale napisany na nim był Cottbus. Wsiadłyśmy i po pięciu sekundach z niego wysiadłyśmy i przeczytałyśmy na tablicy, że to faktycznie on. Mi się włączył tryb jęczący, że nie zdążyłyśmy. Następny miał być za godzinę. Wcześniej jeszcze tłumaczyłam jakimś ludziom łamanym angielskim (łamanym przez niemiecki, bo coś mi zdecydowanie angielski nie szedł), jak dojść na Hauptbahnhof, choć od dwóch lat nie pokonywałam pieszo tej trasy. Nie wiem, czy dotarli. Jeśli nie, proszę o wybaczenie. Chwilę później także opowiadałam na dworcu coś V., jednak przed nami był słup i grupa jakiś facetów. Ja przeszłam z jednej strony słupa (wciąż mówiąc), V. z drugiej. Po czym okazało się, że to była grupa Polaków, którzy też znaleźli powód, by się naśmiewać. Po tym wydarzeniu dostałam głupawki.


W końcu zdecydowałyśmy, że idziemy na Hbf. Po drodze minęłyśmy Niemców, z których jeden znał trochę polski i też się śmiał. Z daleka widziałyśmy strefę kibica (w końcu mecz Niemcy-Dania) i obeszłyśmy Bundestag dookoła. Potem był plac z fontannami, które zmoczyły mi trochę spodnie, bo zaczęłam niebezpiecznie blisko nich biegać. Na Hbf dotarłyśmy żywe. Tam kupiłyśmy lody i poszłyśmy czekać na nasz pociąg. Jednak... tej historii obiecałam, że nie opowiem, bo po niej już zdecydowanie miałam powody, by napieprzać się z V.! Hihihi.

W poniedziałek rano jej współlokatorka od szóstej hałasowała, by o siódmej udowodnić, że jest niezdrowa psychicznie i wrzeszczeć nam przez drzwi, że... moje buty zajmują tyle miejsca, że ona nie może się swobodnie poruszać po mieszkaniu. Pod moim adresem poleciały epitety, groźby i inne ciekawe zdania. A moje buty dostały (solidnego zapewne) kopa. Ja zaś powzięłam postanowienie, że jednak wyrażę jakąś opinię o tej dziewczynie. Do tej pory - mimo wcześniejszych niemiłych słów na temat mojej osoby - uważałam ją tylko za zabawną.

Jeśli z tego postu nie wywnioskowaliście, gdzie i jak istnieją te dziwne wypadki, możecie tylko żałować, że nie spędziliście z nami tego weekendu.

I na koniec zdjęcie ("Nie! Nie wstawisz takiego obleśnego oblizanego loda na Koffera! Wstawisz? Wiedziałam!").

Komentarze

  1. A w tle pociąg z Kolonii! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Btw, zapomniałaś jeszcze o Indianinie z mojej prawicy oraz przeuroczych emosiach oraz brunecie w czapeczce!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten lód wygląda jak plastikowy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja przyjaciółka powiedziała to samo! Zaręczam jednak, że nawet jeśli plastikowy, to w pełni jadalny :D.

      Usuń
  4. Zielony też był smaczny :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS