Posty

Wyświetlanie postów z kwiecień, 2014

Ulubieńcy kwietnia.

Obraz
 1. Kosmetyki. Od paru miesięcy zabierałam się do kupna pudru. Wprawdzie miałam (mam) bodajże perłowy z Biochemii Urody, ale mnie podrażnia, o czym się przekonałam, czując niemiłe pieczenie oczu. Puder mineralny Alverde o kolorze 01 Pocelain. Jest odrobinkę kryjący, więc wyrównuje trochę koloryt twarzy, nie odnotowałam żadnych działań niepożądanych (może poza moją własną nieumiejętnością niezasyfienia wszystkiego, gdy go używam). Jestem w nim zakochana. Potrafię go używać co drugi dzień, a przecież cały świat doskonale wie, że ja i makijaż to jak pies i jeż - podejdzie, ale się nie zaprzyjaźni. Ale ten jeż traci ostatnio kolce. No i muszę dodać, że ładnie matuje, a do tego jest niedrogi (2,95 euro? Chyba, nie jestem pewna, no, może 3,95).  2. Lifestyle. Była Wielkanoc, był teatr, była Kukułka i było malownicze zemdlenie na scenie - czegoż więcej chcieć?  3. Moda. Najpiękniejsze balerinki świata. Tak ładnych jeszcze nigdy nie miałam. Kupiłam je w CCC, przeżyły już biegani

Rozdanie kalendarzowo-książkowe do 5. maja.

Obraz
https://www.youtube.com/watch?v=ZJGNXL7ZV-0 Wspomniałam niedawno, że zamierzam oddać Wam kalendarz Paperblanks na rok 2014 (jeszcze nie jest za późno, ja kupiłam mój półtoraroczny w listopadzie). Dodatkowo postanowiłam dorzucić książkę Tatiany Jachyra . A jeszcze dojdzie do tego mała niespodzianka. Rozdanie trwa od 27.04.2014 do 05.05.2014, a wyniki postaram się podać następnego dnia. Szczegóły dotyczące zgłoszeń znajdują się w filmiku, który koniecznie należy obejrzeć w ramach zgłoszenia! Poza tym wiele wymagań nie ma. Bo wiecie, ja nie lubię tych wszystkich rozdaniowych udziwnień. Tylko dla osób z adresem korespondencyjnym w Polsce. Powodzenia!

Doświadczenie na wysokości - park wspinaczkowy.

Moje życie to ostatnio stres, brak czasu i podejmowanie decyzji. Decyzje to ta najgorsza rzecz, bo albo mogą coś wnieść do życia, albo znowu wprowadzić zamieszanie. Dlatego też nie bardzo chciało mi się jechać do parku wspinaczkowego dzisiaj, bo to decyzja dotycząca czasu (wstałam bardzo późno) i pieniędzy. To nie jest najtańsza rozrywka na świecie. Niestety. Zdjęć nie ma, bo pojechałam bez aparatu (i słusznie, bo gdyby mi spadł, zapłakałabym się - kupiłam sobie parę dni temu kompaktowego Canona), więc musi Wam wystarczyć te kilka słów na ten temat. Na świeżo i z pełną radością oraz świadomością zakwasów, które z całą pewnością opanują każdy, najmniejszy nawet mięsień. Z teatrem pojechaliśmy - czysto rekreacyjnie, coby spędzić ze sobą czas nie na pracy - do Bad Saarow. To miejsce uzdrowiskowo-wypoczynkowe z dużym jeziorem, parkiem wspinaczkowym i termami (tam mieliśmy się wybrać w okresie świąteczno-noworocznym, ale choroba pokrzyżowała nam plany). Swoją drogą byłam pewna, że wybiera

Są święta, więc porozmawiajmy o rodzinie.

Podobno z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. Podobno. Ja czasem dochodzę do wniosku, że gdy spojrzę na jakieś zdjęcie rodzinne, to każdy uciekłby najchętniej w inną stronę. Szczerze nie znoszę zdjęć grupowych. Jestem fanką portretów, bo tam jestem sama i nikt nie psuje mojego naturalnego piękna. Co za bzdura. Mamy święta, rodzinny czas, więc porozmawiajmy o rodzinie. To naprawdę ciekawy temat, bo już lata temu przestałam stawiać rodzinę na piedestale i na czele mojej listy priorytetów. Rodzina jako całość jest czymś tak mocno wrodzonym, że nic się z tym nie da zrobić. Rodziców się nie wybiera - z rodzeństwem jest łatwiej, bo można się do niego nie przyznawać. Ciotki, wujkowie i cała dalsza zgraja to zwykle zbędne paragony zaścielające dno torebki. Zwykle, bo czasem to właśnie ta dalsza część rodziny jest nam bliższa niż rodzice. Tak jest też u mnie. Tak, powiem to głośno, oficjalnie i publicznie. Mam problem z rodzicami. Ogromny. Tak ogromny, że gdy mam do nich pojechać, d

Historia różu - historia pewnego marzenia.

Obraz
Już w przedszkolu moim marzeniem był róż. Nie róż jako kolor (którego z zasady przez jakieś dwadzieścia lat mojego życia nie lubiłam - tak, też przeszłam przez fazę pt. jestem-taka-mroczna-czerń-to-jedyny-słuszny-kolor), ale róż jako kosmetyk. Co mnie w nim fascynowało? Nie wiem. Jakiś taki księżniczkowy był. Kojarzył mi się nieodmiennie z dorosłością i bardzo chciałam go mieć. Problem był jeden, a może kilka - moja mama nie używała nigdy różu, więc kraść go nie mogłam, a na kupno się nie odważyłam, bo to taka dorosła rzecz (przy czym w wieku dziesięciu lat nie miałam problemów z pójściem do drogerii po jasnoróżową perłową szminkę Pierre Rene, czy lakier do paznokci, albo cień do powiek Inglota - którego notabene właściwie nie używałam, ale mam ten obraz w głowie). Przeszłam przez etap wieku nastoletniego i inne kosmetyki (jakieś kredki do oczu, pudry, korektory), ale jakoś zapomniałam, że zawsze chciałam różu. A może wciąż nie miałam odwagi go kupić? Przecież gdzieś w mojej głowie c

Perfumy o zapachu pomarańczy - krótka lista miłości, poszukiwań i porażek.

Obraz
 Dawno temu, jeszcze za czasów przełomu liceum i gimnazjum, gdy o własnych pieniądzach wiele nie wiedziałam, a perfumy wydawały mi się produktem tak luksusowym, że tylko milionerzy mogli sobie na nie pozwolić, weszłam do l'Occitane, powąchałam na półce perfumy o zapachu kwiatu pomarańczy i absolutnie się zakochałam. Zapragnęłam ich z całego serca i oszczędzałam, by móc je kupić. Gdy w końcu przyszłam z tymi stu dwudziestoma złotymi, okazało się, że perfumy zostały wycofane*. Wycofane, a ich aromat ciągnął się za mną przez lata. Przeszłam przez wiele perfumowych faz, w których zakochiwałam się w nowych zapachach, ale kwiat pomarańczy pozostawał gdzieś z tyłu mojej czaszki i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Z czasem okazało się, że gdzieś w perfumach, które lubię zawsze czai się jaśmin, wetiwer lub właśnie kwiat pomarańczy, pomarańcza, mandarynka czy bergamotka (która też jest cytrynowo-pomarańczowa). W ten sposób zaczęłam powoli odkrywać nuty zapachowe, które mnie do siebie przyc

Przygoda w kinie, czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Raz w miesiącu idziemy do kina. Żeby poznać coś nowego, a czasem tylko po to, żeby wyjść. Na co pójdziemy, decyduję ja. Jakoś to tak jest, że to ja podejmuję wszystkie decyzje. Tym razem (w sumie miało to być ostatnio, ale wtedy wygrała "Akademia Wampirów" , która rzuciła się na mnie swoją obecnością) wybrałam film dla dzieci - niemiecka produkcja o znanej niemieckiej czarownicy Bibi Blocksberg. I poszliśmy. Film po trailerze zapowiadał się na uroczy, ale okazało się, że to wyjątkowo dziwny twór, w którym jest mnóstwo bezsensownych piosenek i obrazów nieprzeznaczonych dla grupy docelowej. Cokolwiek producenci chcieli przez to powiedzieć. Moja mała obsesja na punkcie zobaczenia tego filmu mocno się skurczyła po kilku pierwszych minutach, ale aż tak źle nie było. Do czasu. Gdy zniknął obraz, a pozostał tylko dźwięk. W końcu zostało to zgłoszone, dziesięć minut później obraz wrócił i szło dalej. Ale od momentu, w którym był i dźwięk. Ale sceny, które nam szły jako słuchowisko,

Zakupy kosmetyczne, jedzeniowe i inne cuda.

Obraz
Niedawno nagrałam filmik o zakupach z ostatnich dwóch tygodni marca (patrz wyżej), ale potem mi odbiło, a może to był ciąg dalszy owego powyższego odbijania, i kupowałam dalej. Ostatnio jestem w stanie paniki, że niedługo nie będę mieć pieniędzy, więc wydaję je, póki mam. Jestem dziwna. Jestem zakupoholiczką. I próbuję odreagować stres. I nienawidzę się za to. Ale bardzo chciałam. Bardzo. A teraz się uspokajam. Bo tak być nie może. Bo ja przecież nie mogę wydawać tyle pieniędzy! Oficjalnie postanawiam się uspokoić. Gdy tylko przyjdzie ten strój kąpielowy, który kupiłam, a którego nie będziecie teraz mieć okazji zobaczyć... Trafię do piekła... Za parę groszy kupiłam ręcznie malowaną jedwabną poszewkę na poduszkę. I na tym się skończyło, bo poduszka, którą miałam do dyspozycji, jest o kilka centymetrów za duża. Nie jest źle, coś się wymyśli. Potem zastanawiałam się nad kupnem puzzli z dużą ilością elementów i przypadkiem trafiłam na wiedźmińską edycję limitowaną.

Stres a problemy ze zdrowiem.

Zastanawialiście się kiedyś, ile z Waszych wszelakich dolegliwości jest zależnych od stanu psychicznego? Choćby zwyczajny ból głowy. W czasie ostatnich miesięcy jest to temat, nad którym dużo rozmyślam i też rozmawiam z innymi. Zastanawia mnie po prostu, jak szybko mój żołądek reaguje na jakąkolwiek zmianę w moim życiu. A gdy ze źródłem moich problemów nie mogę sobie poradzić, wyłączam po prostu kolejny produkt z mojej diety i jakoś to działa. Ten weekend wywołał we mnie coś zadziwiającego - odkryłam, że moje problemy z glutenem (i trawieniem ogólnie) zaczęły się w momencie, gdy poziom mojego stresu drastycznie wzrósł, a przez dwa miesiące nie miałam możliwości odciąć się od tego wszystkiego i zataczałam błędne koło. Czasem dochodzę do wniosku, że jestem jeszcze głupsza, niż sądzę na co dzień. Moja znajoma, która jest ekspertem od alergii (może się pochwalić ich sporym wachlarzem) oraz zajmuje się też medycyną naturalną (zrobiła wykształcenie w tym kierunku) powiedziała mi parę tygod

Z życia w teatrze: The show must go on, czyli sytuacje krytyczne na scenie.

Szczerze nie zamierzałam pisać tego posta. Jak już coś, powinnam była to zrobić w grudniu, ale uznałam, że w moich czytelnikach przerażenia (względnie obrzydzenia) wywoływać nie chcę. Życie na scenie nie jest takie, jak wiele osób sobie wyobraża - nie wchodzi się w sterylnie czystą i bezpieczną bańkę mydlaną. Tutaj nigdy nic nie jest w stu procentach idealne. Aktorstwo to niebezpieczny zawód - niebezpieczny i trudny. Ale czy z perspektywy widza można się tego domyślić? Nie pisałabym o tym, gdyby dziś nie przydarzyła mi się okropna sytuacja. Może słowem wstępu dodam, że na scenie nie ma półśrodków - stracisz głos, musisz grać; złamiesz nogę, grasz dalej; umrzesz, the show must go on . Po prostu idziesz dalej i udajesz, że nic się nie stało. Liczy się tylko gra - prywatne problemy nie mają znaczenia. Owszem, czasem się zdarzy, że z jakiegoś powodu przerwie się przedstawienie, ale ja tego nie przeżyłam i nie słyszałam, by z powodu jakiegoś wypadku na scenie ktoś po prostu powiedział,

Prima Aprilis.

Jestem bardzo tolerancyjna wobec wszelakich świąt czy powodów do robienia czegoś nietypowego. W całym kalendarzu jest tylko jeden dzień, który napawa mnie przerażeniem i obrzydzeniem i którego tak nie znoszę, że mam ochotę po prostu wziąć i zabunkrować się głęboko pod ziemią, by nie mieć tego dnia z nikim nic wspólnego. Tak, mówię o Prima Aprilis. Nie wiem, czy wzięło się to od dowcipu, który zrobiła mi ciotka mojej matki, gdy jeszcze byłam mała, ale do dziś uważam go za podły. Bo dowcip powinien mieć w sobie przynajmniej szczyptę absurdu, by dana osoba naprawdę miała powód, by być wyśmianą, gdy się nabierze - ale powiedzenie mi, że ojciec mnie woła (coś, co zawsze wywoływało we mnie przerażenie, drastycznie podnosiło ciśnienie i poziom adrenaliny) było nie dość, że tak prawdopodobne, że nawet nie wzięłam pod uwagę jego roli w jakimkolwiek dowcipie, to w dodatku wywołało we mnie strach (co znowu zrobiłam źle? Czego on ode mnie chce?). A ona powiedziała na to - zamiast swojskiego &quo