Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2013

Oswajamy jesień: Zebranymi na spacerze liśćmi, kasztanami... udekoruj dom.

Obraz
To jeden z tych punktów na liście radosnych jesiennych celów, który był dla mnie o tyle skomplikowany, co raczej nie w moim stylu. O ile zbierać różne cuda lubię, to rozkładanie ich u siebie wydaje mi się nadto udziwnione. Pewnie i tak zrobiłabym to na siłę, coby tylko zaliczyć kolejny punkt w wyzwaniu. Na szczęście teatr spadł mi z nieba. Co prawda nie ja poszłam na ten spacer, w trakcie którego zostały zebrane liście (i bukiecik polnych roślin dla mnie - widoczny na pierwszym zdjęciu), ale to mi zostało powierzone zadanie ozdobienia nimi teatru. Na swoją obronę powiem tylko, że zebranymi przeze mnie kasztanami ozdobiłam półkę z książkami. O ile można nazwać ozdobą coś, co ledwo widać. Mojego pokoju nie zamierzam dekorować między innymi dlatego, że tuż przede mną jest przeprowadzka. Kto wie, może w nowym pokoju coś zrobię? Ale na razie pozostańmy przy teatralnych regałach, stołach i parapetach.

Pożegnanie z Dexterem.

Obraz
Osiem sezonów, półtora roku mojego życia. Jeden z tych seriali, które się kocha lub nienawidzi. Ja pokochałam. Serial o seryjnym mordercy. Cóż, nie bez powodu się na niego zdecydowałam. I w poniedziałek był ostatni odcinek. Żegnaj, Dexterze Morgan. Pierwszy sezon obejrzałam z zainteresowaniem, ale bez szału. Od drugiego nie mogłam się oderwać. Przy trzecim prawie się popłakałam, że skończyły mi się odcinki i że muszę czekać. Koniec czwartego* przyprawił mnie o szok, z którego wyszłam dwa dni później. W życiu nie przeżyłam tak mocno jakiegoś tam filmu czy serialu. Piąty mnie już tak nie zaskakiwał, ale kochałam absolutnie. Gdy doszłam do końca szóstego, dostałam rozstroju nerwowego, bo musiałam czekać na siódmy. Siódmy oglądałam na bieżąco. Jako pierwszy. Czekanie tydzień na kolejny odcinek było dość trudne. Ósmy, ostatni, uznałam za słaby. Przedostatni odcinek jednak wzmógł moje napięcie. Ostatni rozczarował. Osiem sezonów i nastąpił koniec. To serial, który kocham

10 dowodów na to, że zakupy internetowe to ZŁO.

Obraz
Dlaczego zakupy w Internecie nie są dobrym pomysłem? Ostatnio, czyli od jakiś dwóch lat, odkąd mieszkam na granicy polsko-niemieckiej (swoją drogą język ma pewną dziwną skłonność: po polsku zawsze powie się, że coś jest polsko-niemieckie, a po niemiecku, że jest niemiecko-polskie - i choćbym nie wiem, jak chciała powiedzieć na odwrót, nie dam rady, bo brzmi dziwnie), moje możliwości zakupów są mocno ograniczone. Głównie jeśli chodzi o książki lub produkty niedostępne w Niemczech (bądź te, które za Odrą są droższe, co się nie zdarza zbyt często), albo inne, które chcę, ale nie ma ich nigdzie poza Internetem. W zakładkach przeglądarki mam folder, który nazywa się "Do kupienia" i jest tam mnóstwo rzeczy, które widziałam na blogach, które mi się spodobały, na które gdzieś przypadkiem trafiłam i uznałam, że pewnego dnia koniecznie muszę je mieć. I w tym momencie pojawiają się powody, dla których uważam, że Internet jest zakupoholicznym złem. 1. W Internecie często rzeczy są

Oswajamy jesień!

Obraz
Za oknem szaro i zimno. Sama chodzę już w płaszczu (a przecież wysokich temperatur nie znoszę!) i grubych skarpetkach. Śpię pod kołdrą i kocem. A to dopiero wrzesień. Tak sobie myślę: Co ja zrobię w zimie? Mimo to jestem szczęśliwa. Kocham jesień, to moja ulubiona pora roku. Po drodze do teatru rosną kasztanowce i mogę spędzić kilka radosnych minut na zbieraniu kasztanów, coby potem na czyimś biurku ułożyć z nich serce. Czasem bywam romantyczką, a jesień jest na to najlepszą porą roku. Nadchodzą też dni, gdy mam ochotę się zakocykować z książką, herbatą, kakao i serialem. Chcę spędzać chwile sama ze sobą, albo z osobami, które są dla mnie ważne. Jesień budzi we mnie tęsknotę za dawnymi czasami, za ogniem i za ciepłem. Jednak pod żadnym pozorem nie za słońcem. Za wewnętrznym ciepłem. Samotne wieczory są zbawieniem, samotne noce zaś męczarnią. Poranki mogłyby nie istnieć. Dlaczego więc oswajać jesień? Najchętniej bym tego nie robiła, bo jest ona dla mnie miziata niczym kot. Ta pora

Nowości.

Obraz
 Ostatnio powoli przybywają do mnie nowe rzeczy. Mniej lub więcej, ciekawsze i mniej. Ja lubię moimi maleństwami się chwalić, więc to robię, choć nie zawsze. Jednak ostatnio kilka różowości się pojawiło i uznałam, że po prostu muszę. Oczywiście nie obejdzie się też bez narzekania i innych moich dziwnych wywodów. Ostatnio w Biedronce zobaczyłam zeszyt. Z kotkiem. Kocham kotki, więc wzięłam. A potem pocztą przyszła mi książka, która czyta się sama, jest urocza i traktuję ją jak baśń dla dorosłych. Zobaczymy, co będzie dalej (nie mogę się doczekać), a recenzja pojawi się na moim drugim blogu.  Wydawnictwo wraz z książką przysłało mi ośmiocentymetrową laleczkę kokeshi (co oznacza nie więcej niż po prostu "drewniana lalka"), taka japońska matrioszka, choć w ciąży nie jest. Zawsze się śmiałam z matrioszek jako ciężarnych kobiet, które noszą w sobie inne ciężarne kobiety. W dodatku takie nieatrakcyjne. Ale moja kokeshi jest śliczna.  Wybrałam się do DM. Nie wiem za bardzo

Miesiąc z małymi radościami.

Obraz
Miesiąc temu postanowiłam w ramach pewnego wyzwania notować codziennie jedną rzecz, która sprawiła mi radość. Miała być tylko jedna. Taka moja prywatna, dodatkowa zasada. Po kilku dniach uznałam, że na jednym miesiącu nie poprzestanę, jednak na blogu zaprezentuję efekty z tego obowiązkowego czasu. Ten miesiąc był dla mnie ciężki. Psychicznie i fizycznie. Niektóre dni wymagały długiego namysłu, żeby znaleźć coś, co choćby umiarkowanie mnie zadowoliło. Było naprawdę trudno. Nigdy bym się nie spodziewała, że mogą zdarzyć się dni, gdy niemal na siłę trzeba będzie wymyślać radości. Koszmar. Ale podołałam. Jestem z siebie dumna. Nauczyłam się w tym czasie jeszcze uważniej przyglądać sobie samej i reflektować na temat każdego dnia. Pomyślałam sobie, że to nawet lepsze niż pamiętnik - bo krótkie, zwięzłe i nie potrzeba na to dużo czasu. Ciekawe, czy za rok będę pamiętała, o co mi chodziło, gdy zapisywałam dane rzeczy. Czy będę wiedzieć, co to za sytuacja? Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł

PHENOME: Fresh Mint heel pumice

Obraz
Nie lubię moich stóp. Nie lubię żadnych stóp. I zdecydowanie nie lubię tego, że nie chcą pozostać ładne, gładkie i miękkie, tylko trzeba się z nimi męczyć. Nie lubię pumeksów, bo zawsze rujnuję sobie nimi paznokcie u rąk, gdy mi się omskną. A robią to za każdym razem. Nie lubię tarek do stóp, bo uważam, że nic nie robią. Peelingów też nie lubię, ale to dlatego że są peelingami. Zwykle do stóp używam tych do ciała, których nie lubię. Jestem okropną malkontentką. Nic mnie nie zadowala. Prawie nic. Gdy pierwszy raz przeczytałam o tym pumeksie w paście, pomyślałam, że oto rzecz, której pragnę. W końcu weszłam w jego posiadanie i uznałam, że... nareszcie ktoś stworzył coś, co się do czegoś nadaje! A wiem, o czym mówię, bo używam go od pięciu miesięcy i kocham cały czas tak samo. Tak, kocham. Ja, malkontentka, kocham coś do stóp. Pumeks ten pachnie miętą, cytryną i ziemią. Zapach nie zachwyca, ale odświeża. Na swój sposób jest nawet przyjemny, choć podejrzewam, że wpływ na moje o

LUSH: Buffy Small

Obraz
Lush ostatnio na siłę uszczęśliwił mnie czymś, czego nie chciałam (zwykle mogę sobie sama wybrać, co chcę przetestować, ale nie tym razem). Opis zabrzmiał dobrze (mocny peeling do ciała z mielonym ryżem i fasolkami aduki, który ma sobie poradzić z wszelakimi zgrubieniami skóry, a do tego masło kakaowe oraz shea, które ją po tym całym zdzieraniu pielęgnują), skład też ładnie, więc się nie opierałam. Znajdują się tam również mielone migdały, które pokochałam w Angels on Bare Skin, więc wydało mi się, że będę szczęśliwa. Czy byłam? Moja mała kostka wystarczyła na trzy użycia. Produkt należy przechowywać w lodówce, bo od siedemnastu stopni może topnieć. Trzymałam tam tylko do pierwszego użycia, potem leżał w łazience i nic mu się nie działo. Mimo to w rękach już faktycznie się topi. Nie radzę trzymać pod prysznicem, ale gdzieś z dala od wyższych temperatur. Wracając do tematu rozmiaru - biorąc go pod uwagę, produkt dość wydajny . Spodziewałam się, że nie wystarczy na więcej niż dwa uży

Wyzwanie Foto: Dzień 7. - ZDJĘCIE Z PRZESZŁOŚCI

Obraz
Ten temat był najciekawszy, ale i najtrudniejszy z całego wrześniowego wyzwania. Zdjęcie z przeszłości może powiedzieć naprawdę wiele o różnych rzeczach, ale ja niestety nie mam przy sobie prawie żadnych. Przynajmniej z okresu, który mnie interesuje. Wszystko jest w domu, a ja za każdym razem obiecuję sobie, że je ze sobą przywiozę. Chyba najwyższa pora, by to zrobić, a nie znowu zapomnieć. Na tym zdjęciu mam jakieś trzynaście, czternaście lat. Jest zrobione w Zembrzycach, nad rzeką. Przed laty jeździłam tam z rodzicami co weekend. Wprawdzie czasem zmienialiśmy miejsce, ale wszystko było obok siebie. Później zaczęliśmy jeździć do Żywca. A potem w ogóle przestaliśmy. Ten dziewczynki ze zdjęcia już nie ma. Gdy na nie patrzę, wiem, że to ja, ale nie czuję nic wspólnego. Ot, była sobie taka jedna. Ale gdzieś zaginęła wraz z upływem czasu.

Wyzwanie Foto: Dzień 6. - NIEBO

Obraz
Dziś zadziałałam trochę wbrew zasadom. Ale kto, no kto, wymyśla jako temat "niebo", gdy za oknem panuje szaruga? To idealne zagadnienie na lipiec, a nie jakiś tam wrzesień. Mamy jesień, hello! Niebo jest dalekie od bycia fotogenicznym, chyba że szara plama jest atrakcyjna. Cóż, nie dla mnie. Ale za to kiedyś w trakcie biegu zobaczyłam to powyższe cudo. A jak cudowne było na żywo - możecie sobie wyobrazić, bo to zdjęcie robiłam telefonem, którego zdjęcia mają jakość daleką od idealnej. Gdybym opublikowała to, co czai się za moim oknem, chyba umarłabym ze zgryzoty.

Wyzwanie Foto: Dzień 5. - NA BIURKU

Obraz
Moje biurko to moja kuchnia. Służy wyłącznie to składowania różnych dziwnych rzeczy i przygotowywania na nim posiłków.

Wyzwanie Foto: Dzień 4. - LISTA

Obraz
Lista filmów do obejrzenia. I przypadkowa notatka.

Wyzwanie Foto: Dzień 3. - 13.00

Obraz
O trzynastej się je. Dziś kanapki z chleba graham z lazurem i figami.

Wyzwanie Foto: Dzień 2. - ULUBIONE DO PICIA

Obraz
Ulubiony napój jest ściśle uzależniony od pory roku, mojego nastroju i zachcianek, które mnie nachodzą. Tak więc latem preferuję po prostu zimną niegazowaną wodę, kompoty, koktajle lub rooibosa, wiosną rządzi zielona herbata, jesienią zwykle nie jestem w stanie stwierdzić, czego mi się zachce, a zimą herbata - czarna lub owocowa. Jeśli jestem zdołowana, potrzebuję czegoś, co mnie rozgrzeje (ostatnio mocno chodziło za mną kakao, którego nie piłam od lat, ale po jego wypiciu ochota mi przeszła). Do jesiennej pogody, jaka obecnie panuje za oknem, i mojego bliżej niesprecyzowanego nastroju (zależy on od tego, czy jestem obecnie przed czy po odcinku jakiegoś serialu) oraz ogólnej słabości pasuje najlepiej jeden z moich ulubionych tworów: słaba, czarna herbata, z połową cytryny oraz jakimiś trzema łyżeczkami miodu. Słodkie, kwaśne i gorące. Tak gorące, że aż zaparowało mi obiektyw.

Phenome: Nourishing deeply sweet scrub, czyli po prostu peeling do ciała z serii cukrowej.

Obraz
 Moje pierwsze spotkanie z tą serią było kremem do rąk. Potem Kasia uraczyła mnie peelingiem, z którym się mordowałam, żeby go otworzyć (co możecie zobaczyć na filmiku z moim polskim Eco Emi). Z peelingami mam taki problem, że generalnie mało który mnie zadowala na dłużej niż miesiąc i zwykle się denerwuję i ostatecznie zużywam je do stóp. Phenome tego losu nie podzieliło. Ale trudno, żeby było inaczej. Zacznę od opakowania , które jest największą wadą produktu. To diabelnie ciężki szklany słoik. Gdyby spadł mi na nogę, wypadłszy uprzednio z moich rąk pod prysznicem, prawdopodobnie wrzasnęłabym z bólu i śmiertelnie się obraziła na pięć minut. Mimo że ciężko mi to było na początku otworzyć, to niestety olejki się trochę wylały w trakcie podróży, dlatego szczelnością też nie grzeszy. A tych pięknych olejków (patrz: skład na zdjęciu) ogromnie szkoda! Ciężkie to, nieporęczne i nieszczelne. Co prawda ładnie i elegancko wygląda, ale na pierwszym miejscu powinna stać funkcjonalność. Z

Wyzwanie Foto: Dzień 1. - TWOJA MINA

Obraz
Nie brałam w wyzwaniu udziału od paru miesięcy. Albo tematy mi nie podeszły, albo nie miałam czasu, albo wyzwania zwyczajnie nie było. W końcu nastąpiła męska decyzja: Tym razem biorę udział. A potem temat: Twoja mina. Biorąc pod uwagę, że nie wiem, jaką minę robią mordercy, a poker face ciężko też za minę uznać, to nie mogłam zdecydować się na mój autentyczny nastrój. Gdybym zrobiła smutną minę, nikt by nie zauważył różnicy. Choć neutralna mina to też jakaś mina, prawda? Ale potem wymyśliłam. Zrobię żabę. Znaczy zrobię tę minę, co na zdjęciu, a potem nazwałam ją żabą. To samo zdjęcie jest również dzisiejszym Konterfaktem . Jaka wygoda - dwie pieczenie na jednym ogniu. Jak się domyślacie, ten tydzień zostanie zdominowany wyzwaniem. Niemniej, coby osłodzić trochę Wasze życie, zapraszam po godzinie piętnastej na nowy post o czymś cudownie słodkim. Do normalnego (a raczej na tyle normalnego, na jaki potrafię się zwykle zdobyć) trybu blogowania wracam po niedzieli. Na koniec jeszcz

Berlin: Primark, włóczęga po zakamarkach sentymentu oraz zakupy.

Obraz
 Kolejny wyjazd do Berlina, który był tylko odhaczaniem punktów z listy "do zobaczenia/do załatwienia". Dziś jednak byłam sama, z nadmiarem czasu. Czyli mogłam robić absolutnie wszystko, na co miałam ochotę. A kilka rzeczy jest zaległościami sprzed trzech lat, czyli bardzo długiego okresu czasu - przynajmniej jak na zobaczenie jakiegoś miejsca w Berlinie. Chciałabym zwrócić Waszą uwagę na jedną rzecz - niektóre stacje metra w Berlinie są istnymi dziełami sztuki. Co prawda Zoologischer Garten nie jest najpiękniejszą z nich, ale gdy dziś stałam tam pięć minut, czekając, aż nadjedzie U9, które miało mnie zawieźć do Primarka, niezwykle mnie urzekło. Na zdjęciu nie widać tego życia i ruchu, który poczułam, patrząc na ścianę.  Nie mogę się doczekać, aż otworzą Primark na Alexanderplatz. Podróż do obecnie jedynego Primarka w Berlinie trwa stanowczo za długo. Poza tym mam szczerą nadzieję, że gdy już otworzą ten na Alexie (koniec tego/początek przyszłego roku), w Schloss Straß

Jak poradzić sobie z brakiem Internetu? Prosty trik.

Cały świat wie, że jestem uzależniona od Internetu i gdy ktoś mnie od niego odetnie, po [w najlepszym wypadku] dwóch dniach zaczynam się wściekać. Byłam szczęśliwa, gdy przestałam być zdana na łaskę dostawców Internetu i dorobiłam się Internetu mobilnego, który nagle ułatwił mi życie. Oprócz tego, że wzięłam jedną z najtańszych opcji - z niewielką ilością transferu. Jednak odkąd mam nowy telefon, mam też tam wykupiony pakiet Internetowy, więc problemów zwykle nie mam, choć używanie Internetu w telefonie bywa niewygodne (mały ekran, mała klawiatura i w ogóle wszystko nie tak, jak należy), dlatego preferuję komputer. Jednak pechowo dwa dni temu skończył mi się transfer i musiałam zdać się na łaskę telefonu. Miałam za dużo czasu, więc stwierdziłam, że coś z tym zrobię. Pierwszą próbę podjęłam owe dwa dni temu. Wiedziałam, że istnieje możliwość stworzenia z telefonu hotspotu wifi. Po skonfigurowaniu tego paskudztwa Wunderkind co prawda wykrył sieć, połączył się z nią, ale niestety - dos

Wtorek.

Czuję się chora. Wspominałam o tym ostatnio, ale z każdym dniem uświadamiam sobie coraz bardziej, że czuję się po prostu umierająca. Chyba tylko to jest w stanie powstrzymać mnie przed pójściem do teatru. Co prawda poniedziałek był dniem wolnym, ale mi to nie wystarczyło. I dlatego we wtorek zdecydowałam się pozostać w łóżku. Wraz z moim bolącym sercem, kręgosłupem, głową, doszczętnie zrujnowanym samopoczuciem... I tak oto postanowiłam się nie ruszać. Na śniadanie zjadłam kawałek ciasta z lukrem i trzy gruszki (w ten oto sposób zniknął jesienny akcent z mojego biurka), do tego wypiłam czarną herbatę. Gdy jednak próbowałam trochę bardziej wstać, mój kręgosłup powiedział mi kategoryczne "nie". Zdenerwowałam się. I zjadłam łyżeczkę miodu, oglądając sobie filmiki na YouTube. Potem zdecydowałam, że muszę iść do sklepu - po wodę, na pocztę i zachciało mi się koziego mleka (krowiego nie tykam nawet kijem od miotły, więc za nic by mnie nie zadowoliło, a w lodówce mam jeszcze karton

Wishlist.

Obraz
 Dawno nie prezentowałam moich zachciewajek. Ma to swój powód o podłożu psychologicznym - gdy robię wishlisty, automatycznie zaczynam owych rzeczy szukać i często połowa w trakcie robienia zostaje zakupiona. I jaki to ma sens? Łatwiej prezentować rzeczy mniej osiągalne lub coś, co wiem, że będę miała, ale muszę na to chwilę poczekać - tak jest np. z różowym Sony Vaio . Tzn. chcę, żeby był różowy, ale jaki ostatecznie kupię - tego nie wiem. Ale wiem za to, że nastąpi to najprawdopodobniej w listopadzie. Wunderkind niestety jest za słaby na moje zachcianki, za ciężki i bateria trzyma za słabo. Po dwóch i pół roku użytkowania uznałam, że najwyższa pora na kupno czegoś lepszego. Wciąż małego. I najlepiej różowego. I oczywiście moim kolejnym pragnieniem są najróżowsze . Moje są w stanie strasznym, a już dziś - w końcu mamy ładną jesienną pogodę - rozważałam wygrzebanie ich z czeluści szafy i założenie (tak, z pourywanymi sznurówkami, obdartym przodem i bokami oraz z odklejającą się podes