Posty

Wyświetlam posty z etykietą o ciele

Opinie o próbkach z Eco Emi.

Obraz
Od otrzymania Eco Emi minęło kilka miesięcy, a ja w końcu uporałam się z tą gigantyczną ilością próbek, które w nim miałam. Systematycznie robiłam notatki, żeby móc stworzyć jeden zbiorczy post. Et voila! Cieszcie się i radujcie moim sukcesem. Bywały momenty, gdy myślałam, że faktycznie nigdy ich nie zużyję, a jednak tego dokonałam (no dobrze, dwie mam na wykończeniu, ale używałam ich na tyle długo, że moja opinia się nie zmieni przy kolejnych dwóch użyciach - ale nie zdradzę Wam, które jeszcze mam). 1. Peeling i maska 2w1 - MULTI ACTIV Phenome - jako peeling jest wręcz genialne, jako maska jeszcze mnie nie zachwyciło, ale wyzwala uśmiech na mojej twarzy. I ten absolutnie genialny zapach! Bardzo lubię, jak rozpuszczają się te peelingujące drobinki i oczyszczają moją skórę. Zdecydowanie coś, z czym chciałabym się bliżej zaprzyjaźnić. 2. Odżywka do włosów z cytrusem i gorzką pomarańczą - John Matters Organics - wystarczyła mi niestety tylko na jedno użycie, więc wiele nie mogę po

Paczuszka z Warszawy i coś zachwycającego.

Obraz
Z moim listonoszem znam się już na tyle dobrze, że doskonale wiem, kiedy mu się nie będzie chciało czegoś przynieść i od razu idę po to na pocztę. Ileż mniej nerwów mam zszarganych! Tak też było wczoraj. Wiedziałam, że Kasia wysłała mi paczuszkę z kilkoma ślicznościami i bransoletką Missiu z dziewczynkami, którą wygrałam u niej w konkursie, więc poszłam po nią. Ta niesamowita kobieta nie poprzestała jednak na bransoletce. Przy okazji zakupów zrobionych przez jej siostrę wpadło coś dla mnie - balsam do ust z granatem Burt's Bees (bo trochę narzekałam, że mój barwiony nie zawsze mogę nosić, bo czasem nie mam ochoty na kolor na ustach) oraz migdałowy krem do rąk, którego zapach i konsystencja sprawiają, że mam ochotę wsadzić w niego palce, a potem je oblizać. Cudem się powstrzymuję, bo pachnie bosko. Jak migdałowy krem do tortów. Oprócz tego Kasia wie, że jestem na poszukiwaniu perfum o zapachu kwiatu pomarańczy. Kiedyś L'Occitane miało idealny w swojej ofercie, jednak gdy c

Stopy - największa tajemnica wszechświata. Czyli kupiłam sobie buty... I naszło mnie na refleksję o stopach.

Obraz
Nienawidzę kupowania butów. Będę powtarzać to w nieskończoność, aż na dobre zapisze się w annałach historii. Istnieje kobieta, która nie znosi kupować butów. Nie znosi nosić butów. I w ogóle nie znosi butów w ich całej idei - jakakolwiek by ona nie była. Buty to koszmar. Wyjątkiem są najróżowsze. Ale i one praktycznie należą już do przeszłości, choć pewnie będę próbowała je nosić, dopóki pozostanie chociaż resztka platformy i ich różowości. Sama nie wiem, czy mój problem z butami wiąże się z tym, że nie cierpię moich stóp. Tak przypuszczam, choć to żadne wyjaśnienie. Bo moje stopy to jedna kwestia, ale fakt, że uważam stopy za duże, nieładne i obrzydliwe - bez względu na to, do kogo należą - już świadczy o czymś innym. A buty na obcych stopach mi się czasem podobają. Mam swoje schizy związane ze stopami. Przez lata nawet na nie nie patrzyłam. Uważałam, że są okropne. Nie nosiłam sandałów, żeby świat nie musiał ich oglądać. I nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. Dopiero w tea

O zakupach i o tym, że nareszcie mam czas.

Obraz
Wczoraj pomalowałam paznokcie. Na różowo - w kolorze mojej torebki. Co w tym dziwnego, skoro rok temu wpadłam w mały nałóg kupowania lakierów to paznokci? A to, że od pięciu miesięcy miałam ochotę na ich pomalowanie, jednak nie miałam czasu, lub ten czas był tak krótki, że zapominałam o tym, że tego chcę. I ostatecznie mi się udało dopiero wczoraj. To był ten moment, w którym odkryłam, że mam czas. A dziś, nim wyszłam na zakupy, zrobiłam nawet makijaż - i to nie sceniczny, a normalny! Tego już było dla mnie za wiele. Wakacje? Nie, ja ich jeszcze nie mam. Ale czas owszem, choć nie całkiem wolny. Gdy uporam się z analizą językoznawczą jednej z baśni braci Grimm, będę mogła uznać, że mam czas. Poszłam w zasadzie po spodnie. Bardzo chciałam jakieś kupić, ale w tym siedlisku sieciówek nie jest tak prosto. W tzw. normalnych sklepach z ubraniami też nie. Mimo to wpadłam na genialny pomysł - jako że jestem z lekka kurduplowata i zdecydowanie chuda, to spróbujemy na dziale dziecięcym w  H&a

10 kroków do lata: włosowy tydzień.

Nie, nie będę narzekać na brak czasu! Nie będę i koniec! Dzielnie zabrałam się za kolejny tydzień w przygotowaniach do lata. Akurat miałam próbkę maski Marilyn Lusha na dwa użycia, więc tydzień rozpoczęłam właśnie tym. Marilyn jest naprawdę cudowna. Co prawda przeznaczona do włosów blond, ale zignorowałam to. I tak wzięłam ją tylko dla nazwy. Należy nałożyć ją na suche włosy i zostawić na dwadzieścia minut, a później spłukać. Ja co prawda ją zmyłam, ale mniejsza. Działa i tak rewelacyjnie! Moje włosy były po niej lekkie, miękkie i ogólnie och i ach. Gdy użyłam jej drugi raz w sobotę, moje wrażenie się powtórzyło. Gdyby nie cena produktów Lusha, chyba bym ją kupiła. Tak lekkich masek dawno nie widziałam, a moje włosy nie były od wieków tak radosne. Co za szkoda, że miałam jej tak mało... W tym miesiącu testuję też nowy szampon. Arganowy z Alverde . Towarzyszył mi cały tydzień i muszę przyznać, że bardzo go lubię. Jeszcze nie wiem, czy kupię go ponownie, gdy się skończy (wydaje m

Kremowa babeczka do kąpieli KWIAT MIŁOŚCI

Obraz
Prezenty od serca mają to do siebie, że zachwycają zawsze. Ale gdy osoba, która prezent daje, ma świetny gust i wyczucie, co obdarowanej może się spodobać - zaczyna się tu niebo. Kasia na Boże Narodzenie uraczyła mnie śliczną niespodziankową paczką i w niej znajdowała się cudowna babeczka do kąpieli. Gdy tylko ją wyjęłam, pachniał nią cały pokój. Najbardziej wyczuwałam lawendę, trochę różę, a reszta nut zapachowych gdzieś mi umykała. Niemniej była to tak piękna mieszanka, że mogłabym tylko wąchać i wąchać... Ostatnio ziołowe zapachy to moja bajka. Babeczka ta zawiera w sobie mnóstwo masła kakaowego i shea, dlatego oprócz przesmacznego wyglądu i cudownego zapachu ma w sobie właściwości pielęgnujące. I się sprawdzają. Wczorajsza kąpiel zdecydowanie zrobiła mi dobrze. Nawet włosy jakoś radośniej dziś wyglądają i utrzymuje się na nich delikatny zapach babeczki. Funkcję relaksacyjną spełniła rewelacyjnie, a jeśli chodzi o pielęgnację - skóra była nawilżona, właściwie nie potrzebowa

Porównanie kremów do rąk: Phenome vs. Alverde.

Obraz
Phenome Ten krem to mój phenomowy debiut. Dostałam go od Kasi . Jest z jej ulubionej serii zapachowej - trzcina cukrowa. Pierwsza aplikacja od razu sprawiła, że się zachwyciłam - wchłania się bardzo szybko, ale pozostawia na skórze delikatną warstewkę ochronną. Nie trzeba używać go szczególnie dużo, ma rzadką konsystencję, która dobrze się rozprowadza. Poza tym niesamowicie pachnie. Nie znoszę ani rumu ani marcepanu, a ten zapach to jakby połączenie aromatów tych dwóch produktów. I ku mojemu zdziwieniu jestem nim zachwycona. Nie mogę się powstrzymać od wąchania moich dłoni, gdy się nim posmaruję. Przywołuje miłe myśli. Myślę, że masło do ciała o takim zapachu byłoby cudowne. Wróćmy jednak do działania. Przez dwa miesiące użytkowania go moje dłonie były w bardzo dobrym stanie. Bez przesuszeń, nawet skórki przy paznokciach się względnie dobrze zachowywały (a moje smarowanie rąk ma jakąś niezdrową tendencję do pomijania ich, szczególnie, gdy myję ręce milion razy dziennie, a nie po

BIODERMA Sebium Masque - oczyszczająca maska seboregulująca do skóry tłustej i mieszanej

Obraz
Nie lubię maseczek z glinkami. Nie dość, że jeśli się tego nie pilnuje, to zasycha w nieznośną skorupę (i wtedy staje się bezużyteczne), to mi tak naprawdę nic nie daje. Zakup glinek był jednym z gorszych w moim życiu, bo one same się zużyć nie chcą (dziadostwo jest bardzo wydajne), a używanie ich tylko mnie frustruje. Chlubiłam się moją niechęcią wobec glinek wszem i wobec (w mojej głowie), aż dostałam maseczkę (z glinką, jak prawie wszystkie maseczki tego świata) z Biodermy. Zakochałam się od razu. To jedyna maseczka we wszechświecie, której działanie u siebie zauważam, którą uważam za sensowną, i której nie dam sobie odebrać! (Sama się skończy i będę musiała kupić, damn.) Maseczka znajduje się w tubce 40 ml (ja mam wersję "jednorazową", która nie wiem, ile ma pojemności, bo nie byli łaskawi podać). Od razu zaznaczam, że u mnie wszystkie obietnice producenta się sprawdziły (chyba tylko u mnie, o czym świadczą opinie na Wizażu - z wyjątkiem jednej, która zgadza się ze

Lush.

Obraz
Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem Berlina. O tym wiele pisać dziś nie będę - to temat na osobny post. I nie tylko. Powiem tylko, że bawiłam się świetnie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przyjeździe do Berlina, była wizyta w Lushu. Uzbrojona w fioletowy notes z listą rzeczy wparowałam do środka. Uśmiechnięta sprzedawczyni pyta, w czym może pomóc. A ja - grzebiąca właśnie zawzięcie w mojej torebce, by rzeczony notesik znaleźć - powiedziałam, że za moment. Gdy w końcu go wygrzebałam, zaczęłam dyktować, czego potrzebuję (sama bym na pewno nie znalazła, bo de facto nie wiedziałam, czego szukam). Z uśmiechem znalazła mi wszystko (z wyjątkiem jednej rzeczy, która była w edycji limitowanej) i tak oto wydałam dużo pieniędzy w ciągu niespełna pięciu minut od wejścia do sklepu. Co zakupiłam - widać na zdjęciu. Słów nie trzeba. Warto zaznaczyć jedno - niestety żadna z tych rzeczy nie jest dla mnie. Ale nie szkodzi, kiedyś może to nadrobię. Do zobaczenia jutro!

Have you seen my unicorn?

Obraz
Potrafię się czasem w czymś beznadziejnie zakochać. I bez wątpienia tym razem obiektem moich uczuć była to nazwa tego lakieru. Gdy dowiedziałam się o nowej edycji limitowanej Essence Fantasia, zobaczyłam produkty, od razu ich zapragnęłam. Z miejsca. Natychmiast. Dlatego to dziwne, że niemal dwa tygodnie zajęło mi wybranie się do drogerii w ich poszukiwaniu. Have you seen my unicorn? od pierwszej sekundy było moim must have z powodu samej nazwy. Moja dziecinna tęsknota za Rowling i Harrym Potterem daje o sobie zbyt mocno znać. Nie miałam zamiaru wyjść tylko z tym lakierem, ale w rzeczywistości Fantasia nie była tak zachwycająca, jak się zapowiadała. Lakiery mnie nie urzekły, rozświetlacz w ogóle nie interesował, a kredki do oczu nie potrzebowałam. Były też błyszczyki i cienie. Błyszczyk bym kupiła, gdyby też był jednorożcowy, ale tego koloru już zabrakło (lub w ogóle nie było). Cienie ładne, ale wolałabym satynę lub mat. Te miały w sobie miliony błyszczących drobinek, ale że nie ch

Moja kolorówka i lakiery do paznokci.

Obraz
 Dziś nadeszła pora na przedstawienie mojej ubogiej kolekcji kosmetyków do makijażu, których zresztą wcale często nie używam (choć od tygodnia zaczęłam się tym bardziej zajmować i poniekąd sprawia mi to nawet przyjemność). Całość możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej. Post ten powstał pod wpływem pytania Kasi: jak mi idzie denkowanie kolorówki. I, jak widać, wcale nie za bardzo mam co denkować. Zdecydowanie powinnam się skupić na denkowaniu herbaty, ale kosmetyki to coś, o czego nadmiar się póki co nie martwię.  Na początek szminki. Mam ich trzy i o każdej z nich już pisałam na blogu: Manhattan Lipstick Perfect Creamy & Care nr 57D Yves Saint Laurent Rouge Volupte nr 7 Rose Lingerie Chanel Rouge Allure nr 88 Evanescente Chanel kocham miłością absolutną, YSL jest moim rozczarowaniem. A Manhattan po prostu lubię.  Sprasowane proszki, jak to nazwałam właśnie tę kategorię, to cienie do powiek i mój róż. Jak widać, wiele tego nie jest, wiele to o sobie nie mówi. Paletka Bourj

O piegach.

Obraz
2005 Gdyby ktoś się mnie w którymkolwiek momencie życia zapytał, czy będę tęsknić za piegami, odpowiedziałabym zdecydowane NIE. Były one moim kompleksem przez całe dzieciństwo. Na zielonej szkole w trzeciej klasie podstawówki wychowawczyni wyjątkowo wrednie mnie potraktowała, pytając, czy opalam się przez sitko. Do dziś pamiętam, jak przykro mi się wtedy zrobiło. Co to za nauczycielka? A co najgorsze - ona była lata świetlne wcześniej także wychowawczynią mojej mamy, więc jej pytanie - poza chęcią pokazania mi, jak bardzo mnie nie lubi - było całkiem nieuzasadnione. 2007 Moje narzekanie na piegi poskutkowało o tyle, że mama kupowała mi kremy wybielające. Pic na wodę, tyle mogę powiedzieć. Nic nie dawały. Także maseczka z mąki ziemniaczanej (ale za to jaką miała zabawną konsystencję! Niemal stałą, ale gdy wzięło się toto to ręki, rozpuszczało się, miałam przy tym niezłą zabawę), sok z cytryny. Bardzo, ale to bardzo nie lubiłam swoich piegów. Ale bycie rudą i piegowatą nigdy ni

Pierwsze pożegnanie i radosne powitanie.

Obraz
Z żalem (a może żelem?) oznajmiam, że po prawie pięciu miesiącach owocnej współpracy dochodzącej do kilku razy dziennie odeszła Tołpa. Na jej miejscu zasiądzie po raz kolejny Waschemulsion z Alverde, jako że Tołpa obecnie mi się trochę znudziła. Bez obaw - wrócę do niej zapewne po Alverde, chyba że przypadkiem znajdę coś lepszego. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie jej wydajność i już byłam prawie pewna, że nigdy się nie skończy. Alverde aż tak dobra pod tym względem nie jest (ale cóż na to poradzić? Różnica cenowa też jest), ale jest niemal równie dobra, tylko drażni mnie jej zapach. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało. Na razie witam Alverde. Po raz drugi.

Kilka słów o olejowaniu.

Obraz
Jakiś czas temu obiecałam Kasi ten post. Z przyjemnością spełniam jej prośbę, choć mam pewne zastrzeżenie: nie jestem od tego ekspertem. Wiem tylko, co sprawdza się na moich włosach, co one lubią i jak powinnam je olejami traktować. Wszystko to było metodą prób i błędów, aż doszłam do momentu, w którym już jestem świadoma tego, na co mogę sobie pozwolić. Będzie trochę ogólnie i bardzo subiektywnie (szczególnie, że nie wierzę w obiektywizm). Co to jest olejowanie i z czym to się je? Olejowanie, jak sama nazwa wskazuje, polega na nakładaniu oleju. W tym wypadku są to włosy. Olejowanie ma poprawić ich kondycję, nawilżyć i sprawić, że będą zdrowe i piękne. Moje pierwsze próby. Na początku była oliwa z oliwek. Oliwa była u mnie w szafce, ale oliwa szafką nie była. Oczywiście ja, nieświadome idei całego przedsięwzięcia dziecko wzięłam, wytaplałam włosy w oliwie, aż z nich spływała, a potem nie mogłam tego domyć. Następnie odkryłam superpopularny olej kokosowy. Kupiłam, ale jakieś

TAG: Moje włosy w pigułce.

Obraz
Poranne, niezmaltretowane jeszcze włosy. Kasia po raz kolejny mnie otagowała! Akurat o tym TAGu myślałam, czy by nie zrobić już jakiś czas temu, ale ciągle to odkładałam, dlatego dziękuję za propozycję nie do odrzucenia. W końcu Kasi odmówić bym nie mogła. W planach jest także kolejny TAG, ale to zobaczycie w weekend. Dziś o włosach. 1. Odpowiedzieć na poniższe pytania. 2. Otagować 5 osób. 3. Podziękować osobie, która nominuje.   1. Twój naturalny kolor włosów: Rudy, który zmienia kolor w zależności od światła i nastroju. Czasem jest bardziej czerwony, innym razem wpada w złoto, czasem bliski ciemnemu blondowi. Kolor-kameleon. Jak na zdjęciu, gdzie reprezentuje on ostatnią wersję (na blogu bez problemu znajdziecie także inne wymysły moich włosów). 2. Twój obecny kolor włosów: Nie farbuję, więc naturalny. Czasem mam ochotę coś zmienić, wtedy używam koloru zmywalnego. Chyba bym się nie odważyła zmienić koloru na stałe. Bardzo lubię mój kolor włosów, tylko czasem...

Me and my Chanel.

Obraz
Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Bo pierwsze ocenia, jest selekcją. A miłość może pojawić się dopiero później, w następnym, gdy przy pierwszym nie zostanie odrzucona. Tak było z tą szminką. Na pierwsze spojrzenie mi się podobała. A na drugie, już na moich ustach, zakochałam się. Tak mocno, że porzuciłam myśl o zakupie jakiejkolwiek innej. Bo ona nie wysusza mi ust. Bo ona nie schodzi po pięciu minutach. Bo ona ma doskonały kolor, sama bym lepszego nie wybrała. Bo to Chanel. Wygrana u Kasi była jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek mi się przytrafiły. Chanel Rouge Allure 88 Evanescente I choć na pierwszym zdjęciu wygląda na dość różową, w rzeczywistości jest lekko różowym nude. Idealnym - tak po prostu. W poprzednim poście trwa konkurs, który nie jest tak błyskawiczny, jak miał w zamyśle być. Do wygrania masło do ciała firmy Alverde. Wystarczy odpowiedzieć na proste pytanie. Zapraszam.

Spirulina, czyli śmierdzący skarb kosmetyczny.

Obraz
Przerażeni moim wielkim okiem? Tak? Dalej nie będzie już kosmitów. Nie? To tym lepiej. Bo dziś opowiem o tej zielonej mazi na mojej twarzy. W zeszłym tygodniu grzecznie i tagowo nałożyłam sobie na twarz kolejną maseczkę (a kilka słów o niej nastąpiło, jak zwykle, z opóźnieniem). Tym razem była to ostatnia porcja niemiłosiernie śmierdzącej i jadowicie zielonej spiruliny. Moja pochodziła ze Zrób Sobie Krem i po wielu próbach i kombinacjach w końcu zdecydowałam się na formę najprostszą - rozrobienie jej zwyczajnie z wodą. I to było najlepsze dla mnie rozwiązanie. Przyzwyczajenie do tego zapachu zajmuje trochę czasu. Zwykle intensywny, rybi smród nie przeszkadza mi szczególnie, jednak spirulina potrafi zabić. Na szczęście ma naprawdę przyjemne właściwości (gdy już ktoś zdoła przetrwać ten... zapach), dzięki którym ją uwielbiam i pewnie wrócę do niej za jakiś czas. Wiele wrażeń nie ma - skóra jest po prostu gładka, napięta, rozświetlona i mocno odżywiona. W przypadku naczynek - stają s

Douglas Box of Beauty - październik 2012.

Obraz
Dobra, przyznam się do czegoś. Odkąd dowiedziałam się o istnieniu zagranicznych boxów, zawsze chciałam mieć swój. Gdy wszedł KissBox, prawie go kupiłam. Na pierwszy się nie zdecydowałam, bo za późno chciałam kupić - gdy już nie było. A potem kolejne były coraz gorsze, aż zwinęli interes. Nastąpił GlossyBox. Co miesiąc obserwuję jego zawartość i może w końcu się skuszę. Ale odkryłam istnienie czegoś innego - box Douglasa. W którym dokładnie wiem, co się znajduje. I w końcu, w tym miesiącu, kupiłam. W sierpniu Gia zapoczątkowała moje zainteresowanie tym boxem, we wrześniu nie było nic ciekawego, ale w październiku znalazło się coś, co sprawiło, że kupiłam bez wahania. Kapsułki Elizabeth Arden. Co prawda miałam problemy z kurierem, który wczoraj przyjechał dokładnie w tym czasie, tych dwóch godzinach, gdy mnie nie było w akademiku, a dziś miałam cały dzień zajęcia. Na szczęście zdołałam ten problem rozwiązać. I taka jestem dziś radosna i mam głupawkę cały dzień, że jeszcze nic nie zja

Z maseczkowego frontu.

Choć pisać ostatnio nie mogę, a raczej mogę, tylko publikacja ma swoje ograniczenia w związku z Internetem (byle do piątku...), to zdołałam przypilnować siebie samej, jeśli chodzi o przynajmniej jedną maseczkę w tygodniu. A dokładnie - wykończyłam mój peeling enzymatyczny z Perfecty i wylądował już w koszu. Dlatego dziś powiem o nim kilka słów, no, może kilkadziesiąt. To bardzo delikatny peeling, który nakłada się jak krem. Lubię go nakładać na noc i się niczym nie przejmować, bardzo podoba mi się efekt, jaki mam rano na twarzy, ale ogólnie rzecz biorąc ten peeling to nie jest to, czego szukałam, gdy odkryłam, że moja cera jest naczynkowa i nie powinnam używać żadnych ścieraczy (co i tak - wbrew zdrowemu rozsądkowi - czasem robię). Rano naczynka są uspokojone, skóra gładka, a wszelkie grudki i przebarwienia mniej widoczne. Jednak efekt utrzymuje się tylko do porannego mycia twarzy, potem już nie jest tak ładnie, choć wciąż trochę lepiej, niż przed nałożeniem peelingu. Peeling działa kr

Maseczka malinowo-jogurtowa.

Obraz
Na początek TAGu maseczkowego zdecydowałam się na coś całkiem naturalnego. Maliny. Ich działanie powinno zapobiegać trądzikowi, obkurczać naczynka krwionośne i rozświetlać cerę. Do tego dałam odrobinę jogurtu naturalnego, który miał ją także wychłodzić i nawilżyć. Na maseczkę wystarczy jedna malina i kropla jogurtu, ponieważ bez zagęszczacza niemożliwością jest utrzymanie na twarzy grubszej warstwy, a taka ilość w zupełności wystarcza. Ja zrobiłam więcej, bo to maseczka nie tylko pielęgnująca, ale także smaczna. Resztą więc rozpieściłam moje ciało od środka i po prostu ją zjadłam. (Rozważałam dodanie do niej kropli kwasu hialuronowego, ale po pierwsze za nim nie przepadam, po drugie nie chciało mi się mieszać na ręce, a do całości dodawać nie zamierzałam z wiadomych względów.) Nałożyłam ją przed kąpielą. Jeśli macie pryszcze bądź drobne ranki, pod wpływem soku z malin mogą szczypać, jednak po chwili to przechodzi. Skóra nie jest napięta (podczas użycia samych malin byłaby). Po ką