Berlin: Primark, włóczęga po zakamarkach sentymentu oraz zakupy.

 Kolejny wyjazd do Berlina, który był tylko odhaczaniem punktów z listy "do zobaczenia/do załatwienia". Dziś jednak byłam sama, z nadmiarem czasu. Czyli mogłam robić absolutnie wszystko, na co miałam ochotę. A kilka rzeczy jest zaległościami sprzed trzech lat, czyli bardzo długiego okresu czasu - przynajmniej jak na zobaczenie jakiegoś miejsca w Berlinie.

Chciałabym zwrócić Waszą uwagę na jedną rzecz - niektóre stacje metra w Berlinie są istnymi dziełami sztuki. Co prawda Zoologischer Garten nie jest najpiękniejszą z nich, ale gdy dziś stałam tam pięć minut, czekając, aż nadjedzie U9, które miało mnie zawieźć do Primarka, niezwykle mnie urzekło. Na zdjęciu nie widać tego życia i ruchu, który poczułam, patrząc na ścianę.
 Nie mogę się doczekać, aż otworzą Primark na Alexanderplatz. Podróż do obecnie jedynego Primarka w Berlinie trwa stanowczo za długo. Poza tym mam szczerą nadzieję, że gdy już otworzą ten na Alexie (koniec tego/początek przyszłego roku), w Schloss Straßen Center będzie kupować mniej ludzi, a ja spokojnie będę mogła - nie będąc zmuszoną do manewrowania między tym tłumem LUDZI (jak bardzo ludzi nie lubię i się ich boję, wie każdy, kto słyszy moje: "Aber da sind doch MENSCHEN!") - przejrzeć asortyment i może się na coś zdecydować. Nie wspomnę o tych kolejkach do przymierzalni, bo nie chcę mieć koszmarów. Jeśli ktoś kocha zakupy, z całą pewnością Primark może być uznany jako raj - niskie ceny, duży wybór i w dodatku można urządzić tam też pół domu - ale to nie dla mnie. Ja lubię wydawać pieniądze, ale zakupów nie znoszę. A tym bardziej zakupów w miejscach, gdzie są LUDZIE. A w tym sklepie mam wrażenie, że jest więcej wyżej wymienionych niż towarów. Pojadę tam kiedyś w środku tygodnia. Rano. Z nadzieją na pustki. A nie w sobotę w południe.

Jeśli kogoś interesują moje zakupy i nic poza tym, niech zjedzie na sam dół posta. Na zdjęciu powyżej znajdują się zaś przeurocze kosmetyczki. I gdyby nie to, że do moich celów są stanowczo za małe (zresztą kocham moją kosmetyczkę z Phenome i żaden uśmiechający się kotek tego nie zmieni), pewnie bym kupiła, bo to taaaakie śliczne. Ale dla mnie śliczne musi iść z użytecznym. Na tylko śliczne rzeczy nie mam ani miejsca, ani pieniędzy.
 Po tych męczących zakupach wśród LUDZI wybrałam się do REWE, bo mój brzuch burczał z głodu. Ale jak to ja - tego nie kupię, bo jak to kupię, to to zjem. Oczywiście totalny absurd w moim wykonaniu. Skoro kupuję jedzenie, to chyba po to, żeby je zjeść, prawda? Tyle że akurat patrzyłam na słoik jakiegoś kokosowego smarowidła do chleba i jestem pewna, że nim wróciłabym do Frankfurtu, to całego słoika już by nie było. A przynajmniej jego zawartości. Już prawie kupiłam ciasto, ale znalazłam ładne stoisko, gdzie były sałatki. Wzięłam więc trochę tej ochrzczonej mianem "kolorowej sałatki z makaronem". Bardzo smaczna. Skonsumowałam ją, czekając na U-Bahn, a obok mnie usiadła dziewczynka i pyta się swojej mamy:
- Co ta pani je?
- Nie wiem, zapytaj się jej.
I dziewczynka wpatruje się we mnie. Ja wpatruję się w nią. Jednocześnie oczywiście jem. Po jakiś czterech minutach tego wzajemnego wpatrywania powiedziałam jej w końcu, że jem "kolorową sałatkę z makaronem". Chyba była usatysfakcjonowana, bo przestała się na mnie patrzeć.
 Tutaj możecie zobaczyć, po jakich okolicach się włóczyłam (Walther-Schreiber-Platz to stacja, przy której znajduje się Primark, przy Rathaus Steglitz przesiadałam się później, by dotrzeć do kolejnego punktu z listy, ostatecznie wysiadłam na Lichterfelde West, którego na mojej mapie Berlina w ogóle nie ma, zawsze mnie to dziwi). Dla odmiany trzymałam się tak daleko od Mitte, jak tylko mogłam. Brawa dla mnie!
 Zanim zaczniecie się śmiać, wiedzcie, że moim celem było naprawdę znalezienie tej szkoły. W swoim czasie pisałam sporo opowiadań i wymagały one wielu poszukiwań. W końcu bohaterowie coś w życiu robią, gdzieś mieszkają, gdzieś się uczą, gdzieś chodzą na kawę... I jedną bohaterkę (a potem z lenistwa i drugą) umieściłam w tej szkole. Od trzech i pół roku (czyli od mojej pierwszej wizyty w Berlinie) chciałam tam dotrzeć, ale zawsze coś stało mi na drodze. Chodzenie śladami własnych bohaterów jest naprawdę genialnym przeżyciem. I zawsze można skonfrontować wyobraźnię (i Google Maps) z rzeczywistością. Ostatnio trafiłam do mieszkania owej bohaterki, teraz do jej szkoły. I byłam mocno podekscytowana, że miesiąc temu zaczął się w Berlinie i Brandenburgii rok szkolny i że są lekcje... dopóki nie przypomniałam sobie, że dziś jest sobota. I moją radość diabli wzięli. Mimo to byłam szczęśliwa, gdy przy stacji było dokładnie to stoisko z owocami, które opisałam. To prawie jak trafić do rzeczywistości równoległej.
 Kto by nie chciał mieszkać w zamku? Gdy szukałam domu bohaterki nr 2 (wiedziałam, że ma balkon z przodu i że jest na tej konkretnej ulicy, i na tym konkretnym odcinku), okazało się, że podobnych jest kilka. I zobaczyłam ten zamek. Stwierdziłam, że nieważne. Ona w nim mieszka. Mam wrażenie, że się trochę zagalopowałam, ale mnie to nie obchodzi.
W Berlinie zawitała jesień... Dla mnie jej początkiem był zawsze pierwszy szkolny dzwonek. I chyba zostanie tak na zawsze.
 U pana ze stoiska z owocami chciałam kupić gruszki, ale nagle zobaczyłam ten sklep i zwariowałam i uznałam, że ja tam muszę wejść i koniecznie coś kupić. A że wciąż (znowu) byłam głodna... No to weszłam. Kupiłam dwie bio-gruszki, dwa bio-jogurty (o nich niżej), jedną kulkę mozarelli z bawolego mleka (bo uznałam, że zrobię komuś, kto ostatnio mówił, że zawsze chciał takiej spróbować, niespodziankę) i kartonik soku pomarańczowego. Tak uszczęśliwiona pojechałam - tym razem już na dworzec, bo trochę zmęczyłam się tymi samotnymi wojażami.
 A wróbelki na dworcu ustawiły się w szeregu w oczekiwaniu na resztki hamburgera pewnego młodego Azjaty, który z ukontentowaniem je dokarmiał. A ja robiłam zdjęcia. Zatem dokarmiał je w moim pobliżu, żebym mogła je wygodniej robić. A potem ktoś przyszedł i je przepłoszył.
 Ten jogurt to największe jogurtowe paskudztwo jakie w życiu jadłam. Chciałam spróbować tej osławionej stewii, ale tego się jeść nie da! Smakuje jak posłodzone słodzikiem, smaku bananów i marakui też prawie nie ma. I tyle mi przyszło z tego bio... Mam jeszcze jeden kubeczek i się zastanawiam, komu go wcisnąć. Pewnie go jakoś przełknę, gdy dosłodzę czymś przyzwoitym. Miodem na przykład.
 Ostatnio mruczałam, że przydałoby mi się drugie prześcieradło, bo gdy jedno piorę, nie mam zapasowego i potem muszę spać na mokrym, bo oczywiście schnie za długo. I kupiłam sobie. A do kolekcji jeszcze dwie poszewki na poduszkę, bo tak się do mnie uśmiechały ceną... Poza tym zawsze chciałam mieć ogrzewacz do rąk (zima zbliża się wielkimi krokami, jestem o tym przekonana), więc wzięłam. Mogłabym kupić gdziekolwiek, ale "gdziekolwiek" nie sprzedają ogrzewaczy w sweterkach, a ja do sweterków mam słabość. Ogromną.
Muszę przyznać, że jak na ogromny wybór w Primarku to się nie popisałam... Dwie proste koszulki na ramiączkach w rozmiarze 34, za zawrotną cenę 2,5 euro sztuka w kolorach... czarnym i białym. Śmieję się sama z siebie. Ale zawsze coś takiego chciałam mieć i myślę, że jest to przydatne. Czy osiągnęłam już szczyt banalności?

Jeszcze jedna historyjka. Na dworcu miałam pół godziny i kupiłam sobie gałkę loda (mascarpone, pomarańcza, brzoskwinia - swoją drogą "mascarpone" przeczytałam na początku "marcepan" i później odetchnęłam z ulgą, bo nie lubię marcepanu), po czym usiadłam i sobie go tam na miejscu jadłam. Gdy byłam w połowie, ekspedientka mnie poinformowała, że mój lód był na wynos i że nie mogę tu siedzieć. No to wstałam i poszłam, ale miałam ochotę jej przyłożyć. Nikt mi nie powiedział, że kupiłam loda na wynos. A poza tym nie było nikogo poza mną, kto byłby zainteresowany siedzeniem tam, a miejsca mimo to było jeszcze dużo. Nie wiem, co to za polityka firmy. Smakował mi ten lód i pewnie kupiłabym drugą gałkę, gdybym nie została wyproszona. W życiu się nie spotkałam z czymś takim, że nawet gdy ktoś kupuje coś na wynos, a zostaje na miejscu, zostaje poproszony o opuszczenie lokalu (o ile to można lokalem nazwać). A burd nie wszczynałam, przysięgam, siedziałam grzecznie, cicho i jadłam sobie tego nieszczęsnego loda. Choć będę tęsknić za tym smakiem, chyba już się nie pokuszę o wizytę tam. A loda skrytykuję, a co mi tam! Był za słodki, za mało pomarańczowy i gałka była za mała. A co, wolno mi!

Komentarze

  1. Chciałabym się tam znaleźć - choćby przez chwilę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawe zdjęcia:)
    Lubię takie kolory prześcieradeł:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech, a ja właśnie się stamtąd wyprowadziłam, i tęskno mi, a Ty mi tutaj takie zdjęcia....No jak możesz :(
    Ja akurat za Zoologischer Garten nie przepadam, za to kocham Steglitz a okolice Walther-Schreiber-Platz szczególnie....Chociaż do Primarka nigdy w sumie nie trafiłam, też tak mam, że jak w jakieś miejsce chodzi za dużo ludzi, to ja tam najprawdopodobniej się nie udam :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko się tam przesiadałam, więc okolicy nie znam. Jestem na siebie zła, że Mitte jestem w stanie przejść z zamkniętymi oczami, a reszta Berlina to dla mnie terra incognita. Niemniej pracuję nad tym.
      Myślałam o tym, żeby się z Tobą spotkać, ale nie miałam czasu, a potem Ty zniknęłaś. Nie ma to jak umiejętnie się minąć...

      Usuń
    2. Szkoda, fajnie byłoby się spotkać :( Ja niestety przez ostatnie 2 tygodnie miałam tryb życia zombie ze względu na przeprowadzkę...Ale do Berlina na pewno będę jeszcze zaglądać, przynajmniej od czasu do czasu. Sentyment w końcu pozostaje ;)

      Usuń
  4. Piękne miejsce zamieszkania wybrałaś dla swojej bohaterki :) Ja też chcę podgrzewacz z sową !! Sowa jest taka jesienna :))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS