Posty

Wyświetlam posty z etykietą o chwili

Wiedźma w moim domu.

Obraz
Kiedyś w moim domu zamieszkała wiedźma. I choć większość z Was będzie się pewnie zarzekać, że coś takiego jak magia i wiedźmy nie istnieje, to ja miałam w swoim życiu kilka sytuacji, które się z tym przekonaniem kłócą. Jednak wszystko jest kwestią wiary, więc nikogo przekonywać nie zamierzam. Opowiem po prostu o mojej wiedźmie. Wiedźma ta miała na imię Baśka (może wciąż ma? Nie widziałam jej od roku 2009, mojej mamie mignęła kiedyś jeszcze przed oczami, ale czy ona wciąż żyje - kto wie), podobno była kiedyś kochanką Wałęsy - ale zgodnie z tym, co mówiła, musiałaby być kochanką połowy rządu za swoich trochę młodszych lat. Gdy u nas zamieszkała, zaczęło się źle dziać. Jednak zorientowaliśmy się dopiero później. Co jej zrobiliśmy, że rzuciła na nas urok? Nie mam pojęcia. To był czas, gdy wszyscy chorowali na różne przypadłości. W tym czasie też umarła moja kotka. Ja miałam koszmary z duchami (i to nie przypadkowymi, a bardzo konkretnymi w bardzo konkretnych sytuacjach) w roli głó

Ulubieńcy lutego.

Obraz
 Nie spóźniłam się! Punktualnie ostatniego dnia miesiąca (w tym wypadku punktualnie mogłoby też oznaczać 1. marca) publikuję ulubieńców, którzy jak co miesiąc - są dziwni. Taka tradycja. I musi się jej stać zadość. (Czasem mam problemy, co należy zaakcentować w danym zdaniu, żeby miało sens - tak było też z poprzednim.) 1. Kosmetyki. Na podium staje olejek różany do twarzy Alverde. Był moim małym życiowym marzeniem, ale jakoś nigdy mi się go nie chciało kupić. Tak ładnie nawilża i redukuje zaczerwienienia, a w dodatku pachnie tak powalająco... że nic innego by się w lutowych ulubieńcach znaleźć nie mogło. Jeśli macie możliwość - wypróbujcie go. Choćby tylko do wąchania. 2. Lifestyle. Weekend z Kasią jest niepodważalnie jednym z najnajnajfajniejszych momentów lutego.  3. Moda. Są tylko dwie rzeczy, którym się nie mogłam oprzeć - ta bransoletka oraz pewien sweter, który swojego miejsca w ulubieńcach się na pewno doczeka. Dziś po prostu nie wymyśliłam, jak go sfotografować,

Szalony czas.

Obraz
 Najpierw było dziewięć miesięcy, a potem Walentynki z pierwszym w życiu homarem. Następnie trzygodzinny spacer na zakupy, który skończył się strachem (na ile prawdziwym - nie jestem w stanie z perspektywy czasu ocenić, choć to był mój osobisty strach) przed porywaczami, gwałcicielami i mordercami. Tylko dlatego, że trzygodzinny spacer zakupowy skończył się prawie o godzinie dwudziestej pierwszej i już było ciemno, a ja przechodziłam obok budynku, który wyglądał na nawiedzony. A tak w ogóle to wcale mi się nie chciało iść. Już godzinę wcześniej mi się to znudziło. Potem z rana trzeba było się wybrać w podróż i znowu miałam szczęście jechać nowym składem PKP (z PRĄDEM!). Na miejscu czekały na mnie pierogi z serem i już można było umrzeć. Gdzieś tam napatoczył się Kraków i odkrycie, że jestem chora (o radości, iskro bogów...). Dziś, ku mej niezmierzonej radości, idę zrobić sobie hennę i już nikt nie będzie myślał, że nie posiadam brwi. Potem pójdę do fryzjera i ogolę się na łyso, b

Podsumowanie roku 2013.

Obraz
Rok ten zaczęłam depresją, która ciągnęła się za mną od listopada poprzedniego roku. Nie, przepraszam, rok ten zaczęłam najlepszym Sylwestrem w życiu, nieprzytomnym pierwszym dniem i półtorejgodzinną drzemką na dworcu PKP w Krakowie, potem kolejnego dnia obcięciem włosów nożycami krawieckimi, po czym wróciłam do Harry'ego Pottera i wyjechałam z powrotem do Słubic. Z moją depresją, oczywiście. Mimo pięknych chwil na początku roku nic nie zmieniło mojego wewnętrznego stanu. Dopóki nie nadszedł luty. Po przewleczeniu się przez styczeń i prośbach o szybką śmierć dostałam się na praktyki, które zmieniły moje życie. Najwidoczniej praca po trzynaście godzin dziennie ma zbawienne działanie na depresję. Lepsze niż prozac (Janusz L. Wiśniewski pisał, że osoby w depresji częściej popełniają samobójstwo, gdy wezmą prozac - bo dopiero wtedy odzyskują na tyle sił życiowych, by sięgnąć po żyletkę, na co w stanie kompletnego doła nie mogą się zdobyć). Wtedy też zaczęło się spełniać moje marzen

Wyzwanie Foto: Dzień 5. - KÓŁKO.

Obraz
Podobno nie można dwa razy wymyślić koła. Podobno jest najgenialniejszym wynalazkiem ludzkości (w końcu od niego prawie wszystko się zaczęło). A dla mnie nie. Koło to koło. Kółko graniaste, czterokanciaste Kółko nam się połamało I do wody poleciało A my wszyscy: Bęc! Znacie tę rymowankę? Pamiętacie? Ja aż do teraz miałam ją zakopaną gdzieś w podświadomości. Nagle pojawiła się od tak w mojej głowie! Moje dzieciństwo. Swoją drogą znam też wersję z czterema groszami, ale powyższa zdominowała moje wspomnienie. We wspomnieniach mam też hula-hop. W dzisiejszych czasach to urządzenie służące do odchudzania i umięśniania. Kiedyś było zabawką. Kto potrafi kręcić dłużej? Kto na ręce? Kto na nodze? A kto na głowie? Ja byłam mistrzynią w kręceniu na przedramieniu i przekładaniu z jednego na drugie w trakcie kręcenia. Zawsze chciałam na głowie, ale nie potrafiłam (jakiś miesiąc temu - gdy trenowałam gwiazdę i przewroty przez ramię - w końcu osiągnęłam sukces). Nie wynalazłam koła. Ale przez

Oswajamy jesień: Kup/zrób przebranie na Halloween. I mała relacja z obchodów tego święta.

Obraz
   Najpierw zapytałam się Kasi , czy dirndl może służyć jako strój halloweenowy, a gdy odpowiedziała twierdząco, odetchnęłam z ulgą, że nie muszę nic wymyślać. Dopóki nie uznałam, że faktycznie robię Halloween. Wtedy dirndl nagle przestał mi pasować. Gdybym była w USA, nie miałoby to znaczenia, ale w tradycyjnej Europie... trzeba choć trochę trzymać się tradycji. I postanowiłam, że stanę się wiedźmą. Kradzież białej bazy do makijażu z teatru, unicestwienie całego opakowania moich cieni do smokey eyes z Bourjois (nie znosiłam ich, bo miały baaaaaaardzo słabą pigmentację i trwałość, więc wybrudziłam nimi moje zombie - tak, byłam wiedźmą z zombie) i mycie rąk milion razy w trakcie robienia makijażu, żeby nie zepsuć reszty moich kosmetyków. Gorzej było z pędzlami, które wymagały natychmiastowej kąpieli, ale musiały na nią poczekać aż do wczoraj. Ach, lenistwo... Zombie biegało bez jednego buta (auć, zimno!) i w cienkiej dziurawej koszuli, a ja też nie byłam najcieplej ubrana... Legg

Oswajamy jesień: Spaceruj.

Obraz
 Bardzo lubię spacery, ale samotnie nie jestem w stanie ich znieść. Jeśli nie mam określonego celu - nie zajdę donikąd. Jeśli mam cel - nie zrobię ani kroku dalej. Muszę iść z kimś, a wtedy jestem w stanie przemierzyć cały świat i się nie denerwować moją bezcelowością. Dziękuję za ten piątek, gdy miałam możliwość po prostu pójść przed siebie ścieżką pokrytą liśćmi, potem spacerować wzdłuż Odry, wchodzić na drzewa, obserwować Polskę po drugiej stronie rzeki... Nie wspominając o próbie polowania na dzikie gęsi, chęci popływania (w końcu ta woda nie była aż taka zimna!) i planowania szalonych wakacyjnych wypraw inspirowanych spływem Dunajcem. Nie mogę nie wspomnieć o żalu na widok martwych już kani w trawach, osuwania się po kamieniach i ostatecznym wyłączeniu dźwięku w telefonie, by spędzić resztę piątku oraz sobotę z daleka od innych ludzi. Nie ma równie wspaniałej rzeczy jak powroty w ciemności z chęcią wybrania się na plac zabaw. Czy zza drzew wyskoczą wampiry, czy może wilkołak

Oswajamy jesień: urządź jesienny piknik.

Obraz
Imprezy to koszmar. Dlatego ich nie robię. Z zasady nie robię. Jednak L. zażyczyła sobie parapetówkę i jakoś uznałam, że to nie taki całkiem głupi pomysł. Po dokładnej analizie, kogo chcę zaprosić i kto na pewno nie przyjdzie, stworzyłam dość przyzwoitą listę, która ostatecznie zredukowała się do czterech osób (ze mną włącznie). Osób bardzo mi bliskich - coby nie mieć problemów, że coś nie wyjdzie. Zdecydowanie nie jestem imprezowym zwierzątkiem, co to to nie. W ten oto sposób powstał mój pomieszczeniowy piknik. Minimalistyczny. Sok z dyni (o nim wkrótce), pączki (o nich jeszcze bardziej wkrótce), owoce i mały talerz serów (Tete de Moine, ser kozi i jakiś tam pleśniowy) z chlebem do kompletu. L. doniosła jeszcze koktajl truskawkowy. Generalnie miało być więcej, ale po chwili doszłam do wniosku, że przecież to bez sensu. I miałam rację. Dobrze było, jak było. Lubię spotkania z przyjaciółmi. Jeśli w dodatku oni się znają i lubią - jest genialnie. Nie bez powodu wytrzymali moją zaba

Wyzwanie Foto: Dzień 7. - ZDJĘCIE Z PRZESZŁOŚCI

Obraz
Ten temat był najciekawszy, ale i najtrudniejszy z całego wrześniowego wyzwania. Zdjęcie z przeszłości może powiedzieć naprawdę wiele o różnych rzeczach, ale ja niestety nie mam przy sobie prawie żadnych. Przynajmniej z okresu, który mnie interesuje. Wszystko jest w domu, a ja za każdym razem obiecuję sobie, że je ze sobą przywiozę. Chyba najwyższa pora, by to zrobić, a nie znowu zapomnieć. Na tym zdjęciu mam jakieś trzynaście, czternaście lat. Jest zrobione w Zembrzycach, nad rzeką. Przed laty jeździłam tam z rodzicami co weekend. Wprawdzie czasem zmienialiśmy miejsce, ale wszystko było obok siebie. Później zaczęliśmy jeździć do Żywca. A potem w ogóle przestaliśmy. Ten dziewczynki ze zdjęcia już nie ma. Gdy na nie patrzę, wiem, że to ja, ale nie czuję nic wspólnego. Ot, była sobie taka jedna. Ale gdzieś zaginęła wraz z upływem czasu.

Wtorek.

Czuję się chora. Wspominałam o tym ostatnio, ale z każdym dniem uświadamiam sobie coraz bardziej, że czuję się po prostu umierająca. Chyba tylko to jest w stanie powstrzymać mnie przed pójściem do teatru. Co prawda poniedziałek był dniem wolnym, ale mi to nie wystarczyło. I dlatego we wtorek zdecydowałam się pozostać w łóżku. Wraz z moim bolącym sercem, kręgosłupem, głową, doszczętnie zrujnowanym samopoczuciem... I tak oto postanowiłam się nie ruszać. Na śniadanie zjadłam kawałek ciasta z lukrem i trzy gruszki (w ten oto sposób zniknął jesienny akcent z mojego biurka), do tego wypiłam czarną herbatę. Gdy jednak próbowałam trochę bardziej wstać, mój kręgosłup powiedział mi kategoryczne "nie". Zdenerwowałam się. I zjadłam łyżeczkę miodu, oglądając sobie filmiki na YouTube. Potem zdecydowałam, że muszę iść do sklepu - po wodę, na pocztę i zachciało mi się koziego mleka (krowiego nie tykam nawet kijem od miotły, więc za nic by mnie nie zadowoliło, a w lodówce mam jeszcze karton

Zakupy, prezenty, czyli dużo nowych rzeczy i kosmetyków mam.

Obraz
 Ponad pół roku temu O. zadzwoniła do mnie i zapytała, czy chcę obraz z Audrey Hepburn. Był on w Poznaniu, a że gdy tamtędy przejeżdżam, nigdy nie mam na nic czasu, bo tylko wsiadam w kolejny środek lokomocji, pojechał do Krakowa. O. miała mi go wysłać, ale nie wiedziała, jak go zapakować. Po pół roku osobiście wysłałam go sobie do akademika, przy czym w międzyczasie wiele osób próbowało przekonać O., by im go dała/sprzedała. Audrey wylądowała jednak u mnie i dziś zawisła nad łóżkiem. Mam nadzieję, że nie spadnie mi w nocy na głowę, bo jej wymiary to 80x80cm, a rama też swoje waży... Gdybyście tylko widzieli, w jaki zabawny sposób ważyły ją panie na poczcie! Ważne jednak, że dotarła cała i zdrowa.  Oto Wiolinek. Decoupage'owy kotek, którego wysępiłam od O. Stworzony w celu bycia zakładką do książki i wykorzystywany również do tego celu. Czyż nie jest uroczy?  W drodze powrotnej do Frankfurtu miałam kilkugodzinną przerwę w Warszawie, by móc spotkać się z Gią i Kasią . Usiad

Wiśnie, czyli to, że nie mogę chodzić, nie usprawiedliwa jechania windą.

Wiśnie kojarzą mi się z dzieciństwem bardziej, niż jakiekolwiek inne owoce. Może konkurują z nimi jedynie porzeczki, ale nie jestem co do tego przekonana. U mnie w ogrodzie rosną dwie dzikie wiśnie - w sumie nie dziwię im się, że zdziczały. U nas o to nietrudno. U sąsiada zaś moje ulubione białe czereśnie i również drzewo wiśniowe, na które z koleżankami często się wspinałam i obżerałyśmy się owocami. Kiedyś było to takie proste, dziś już nie jest. Ile dzieci wchodzi na drzewa? Ile z nich może bez pełnych przerażenia okrzyków rodziców zjeść nieumyte owoce? Mam wrażenie, że dzieci w swojej pełnej formie są gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Teraz to raczej miniaturowi dorośli. Ciekawa jestem, czy też będę tak wychowywać swoje dzieci. Mam nadzieję, że nie. Wiśnie. U mojej babci rosła wiśnia zaraz obok bel ze słomą. Z kuzynką wdrapywałyśmy się na te wielkie opakowania (czy jak to nazwać), siadałyśmy, nikt nas nie widział, a następnie zajadałyśmy się wiśniami. A potem wysłuchiwałyśmy pre

Pechowy dzień.

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Moje zaś podstawiały mi dzisiaj nogi i na parze zdecydowanie się nie skończyło. A przecież mamy stopowy tydzień, ostatni krok do lata. O tym także trochę... Swoją drogą zaczęło się od tego, że zaspałam. Karygodnie nie zdołałam wygrzebać się z łóżka. W teatrze miałam być na ósmą, ale wstałam o wpół do dziewiątej. W dziesięć minut się wygrzebałam (nawet zdołałam zjeść śniadanie - resztkę najlepszego sernika świata) i pobiegłam przed siebie. Pierwsze nieszczęście zażegnane. Moim godzinnym spóźnieniem nie przejął się nikt poza mną samą. Potem bawiłam się grzecznie z moimi materiałami na studia, bo nikt nie miał dla mnie niczego do zrobienia. Do czasu. W końcu coś się znalazło. I gdy nosiłam te filiżanki i talerzyki, wdepnęłam w jakąś ogromną drzazgę. Odstawiłam porcelanę i wyjęłam to paskudztwo z mojej biednej stopy. Ale bolało dalej. Po kilku kolejnych filiżankowych rundach uznałam, że może na to spojrzę. Oczywiście - wyjęłam tylko pół drzazgi.

Hotel dla owadów.

Obraz
 Czasem może się zdawać, że moje życie kręci się jedynie wokół teatru i Hamleta. Poniekąd jest to prawda, ale zdarzają się też dni, gdy uda mi się od tego wyrwać. Jakiś czas temu pojechałam do wioski oddalonej godzinę od Frankfurtu, a w niedzielę wybrałam się do ogródka działkowego dwadzieścia minut pociągiem stąd. To, że Niemcy są totalnie ordentlich , jest dla Polaków oczywiste. Ja staram się wyrywać jakoś ze stereotypowego myślenia (po czym sama wpadam w panikę, gdy jestem jedyną Polką w otoczeniu Niemców i zrzucam na siebie wszelakie możliwe stereotypy na temat Polaków...), ale pewne rzeczy po prostu się zgadzają. Mam wciąż w głowie polskie ogródki działkowe, gdzie jest chaos, busz i chwast na chwaście. Albo chaos bez chwastów. Jak kto woli (oczywiście bardzo generalizuję - po prostu ja się z takimi spotkałam). Dlatego wejście do tego kwiatowo-owocowego raju było dla mnie leciutkim szokiem. Prawie takim samym jak to, że miałam polską sieć w telefonie... Pełny zasięg. Gdyby nie

Spacer po czasie: Dzień Kobiet, teatr i wszystko dookoła.

Obraz
Czas wolny jest dla mnie od miesiąca pojęciem tak abstrakcyjnym, że zaczynam wątpić w jego istnienie. Tak naprawdę nawet nie narzekam na jego brak - czasem tylko dla sportu sobie jęknę, jakie to życie jest podłe. Cóż poradzę, że w trakcie wypowiadania tych słów uśmiech nie schodzi mi z twarzy? A przynajmniej z tej twarzy, którą sobie wyobrażam, że mam. A jednak z mojego napiętego planu (dosłownie, pokazałabym go, ale może lepiej nie...) udało mi się wyłuskać pięć dni na podróż do domu. Z tych pięciu dni dwa spędzę w pociągach i innych autobusach, ale nie ma to znaczenia. Trzy dni, gdy będę widziała dzieci. Tęsknię za nimi niesamowicie i są jedynym powodem, dla którego opuszczam ciepły kaloryfer w teatrze (do którego chyba przykleiłam się na dobre). Potem aż do drugiej połowy maja ich nie zobaczę. Kolejne dwa miesiące... Dziś wyszłam z teatru wcześniej, by się spakować i nastroić psychicznie na wyjazd. Z mojego nałogu ciężko się wyrwać. I w ramach autoterapii pomalowałam sobie pazno