Oswajamy jesień: urządź jesienny piknik.
Imprezy to koszmar. Dlatego ich nie robię. Z zasady nie robię. Jednak L. zażyczyła sobie parapetówkę i jakoś uznałam, że to nie taki całkiem głupi pomysł. Po dokładnej analizie, kogo chcę zaprosić i kto na pewno nie przyjdzie, stworzyłam dość przyzwoitą listę, która ostatecznie zredukowała się do czterech osób (ze mną włącznie). Osób bardzo mi bliskich - coby nie mieć problemów, że coś nie wyjdzie. Zdecydowanie nie jestem imprezowym zwierzątkiem, co to to nie.
W ten oto sposób powstał mój pomieszczeniowy piknik. Minimalistyczny. Sok z dyni (o nim wkrótce), pączki (o nich jeszcze bardziej wkrótce), owoce i mały talerz serów (Tete de Moine, ser kozi i jakiś tam pleśniowy) z chlebem do kompletu. L. doniosła jeszcze koktajl truskawkowy. Generalnie miało być więcej, ale po chwili doszłam do wniosku, że przecież to bez sensu. I miałam rację. Dobrze było, jak było.
Lubię spotkania z przyjaciółmi. Jeśli w dodatku oni się znają i lubią - jest genialnie. Nie bez powodu wytrzymali moją zabawę w "leben" (coś myślę, że można ją zrozumieć - przynajmniej częściowo - tylko wtedy, gdy jest ona zapisana transkrypcją fonetyczną), a ja nie dostałam zawału, gdy mój Duden, Helbig i "Der Dativ ist dem Genitiv sein Tod" latały po pokoju, a ja skakałam po meblach. Mieliśmy też mały występ kabaretowy i czytanie klasyki ("Stelli" Goethego). Oraz oglądanie zdjęć Deusza... Ale to pomińmy. I moich z dzieciństwa!
Było naprawdę cudownie. Bo tak po mojemu. Ale po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że imprezy to nie moja bajka. Ja mogę organizować ewentualnie spotkania. To skończyło się o pierwszej w nocy.
W ten oto sposób powstał mój pomieszczeniowy piknik. Minimalistyczny. Sok z dyni (o nim wkrótce), pączki (o nich jeszcze bardziej wkrótce), owoce i mały talerz serów (Tete de Moine, ser kozi i jakiś tam pleśniowy) z chlebem do kompletu. L. doniosła jeszcze koktajl truskawkowy. Generalnie miało być więcej, ale po chwili doszłam do wniosku, że przecież to bez sensu. I miałam rację. Dobrze było, jak było.
Lubię spotkania z przyjaciółmi. Jeśli w dodatku oni się znają i lubią - jest genialnie. Nie bez powodu wytrzymali moją zabawę w "leben" (coś myślę, że można ją zrozumieć - przynajmniej częściowo - tylko wtedy, gdy jest ona zapisana transkrypcją fonetyczną), a ja nie dostałam zawału, gdy mój Duden, Helbig i "Der Dativ ist dem Genitiv sein Tod" latały po pokoju, a ja skakałam po meblach. Mieliśmy też mały występ kabaretowy i czytanie klasyki ("Stelli" Goethego). Oraz oglądanie zdjęć Deusza... Ale to pomińmy. I moich z dzieciństwa!
Było naprawdę cudownie. Bo tak po mojemu. Ale po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że imprezy to nie moja bajka. Ja mogę organizować ewentualnie spotkania. To skończyło się o pierwszej w nocy.
Jak to wszystko smakowicie wygląda, żałuję że mnie z wami nie było, choć nie wiem czy umiałabym odnaleźć się w tak mocno niemieckim słownictwie.
OdpowiedzUsuńJakoś byśmy sobie poradziły :).
UsuńSmakowicie to wygląda!
OdpowiedzUsuńJesienny piknik przywodzi mi na myśl dyniowe muffiny, mniam! (polecam).
OdpowiedzUsuńA puchaty pomocnik się na jesień zrobił jeszcze bardziej puchaty!
Pozdrawiam :*
Bez piekarnika trudno o muffiny :(.
Usuńjezu chryste, mandarynki!
OdpowiedzUsuń