Hotel dla owadów.

 Czasem może się zdawać, że moje życie kręci się jedynie wokół teatru i Hamleta. Poniekąd jest to prawda, ale zdarzają się też dni, gdy uda mi się od tego wyrwać. Jakiś czas temu pojechałam do wioski oddalonej godzinę od Frankfurtu, a w niedzielę wybrałam się do ogródka działkowego dwadzieścia minut pociągiem stąd.

To, że Niemcy są totalnie ordentlich, jest dla Polaków oczywiste. Ja staram się wyrywać jakoś ze stereotypowego myślenia (po czym sama wpadam w panikę, gdy jestem jedyną Polką w otoczeniu Niemców i zrzucam na siebie wszelakie możliwe stereotypy na temat Polaków...), ale pewne rzeczy po prostu się zgadzają. Mam wciąż w głowie polskie ogródki działkowe, gdzie jest chaos, busz i chwast na chwaście. Albo chaos bez chwastów. Jak kto woli (oczywiście bardzo generalizuję - po prostu ja się z takimi spotkałam). Dlatego wejście do tego kwiatowo-owocowego raju było dla mnie leciutkim szokiem. Prawie takim samym jak to, że miałam polską sieć w telefonie... Pełny zasięg. Gdyby nie niemiecka flaga u sąsiadów miałabym problemy ze zorientowaniem się, gdzie ostatecznie jestem.

Dość szybko weszłam w tak rzadką u mnie fazę fotografowania wszystkiego, co nawinie mi się pod obiektyw. I biegałam z szerokim uśmiechem na twarzy, pstrykając zdjęcia roślinom i próbie upolowania żaby w dwóch z trzech sadzawek. Niestety na mój widok wszystkie uciekały. Jakoś im się nie dziwię.
To właśnie ten kulisty cudak sprawił, że pobiegłam po aparat.
 
Ten nagietek to moje absolutnie ulubione zdjęcie z całej niedzieli.
 Byłam na spacerze, gdzie upolowałam czterolistną koniczynę i kwiaty bzu. Próbowałam chodzić po ścieżce niemal kompletnie pokrytej szyszkami. Biegałam z trawą między zębami, odkrywałam, jak nazywają się wszelakiego rodzaju rośliny po niemiecku (co zresztą już zapomniałam). Planowałam wyjazd na parę dni do domu w październiku. Oglądałam niebo i chłonęłam zieleń. Gdzieś w dali widziałam stanowczo zbyt wysoki poziom Odry, a po jej drugiej stronie okrytą cieniem Polskę. Od razu skojarzyło mi się z "Królem Lwem" i miejscem, gdzie nie sięga słońce, czyli miejscem, które nie było pod panowaniem Simby - złą ziemią. Tak, czuję coraz mniej wspólnego z moim krajem i wcale nie jest mi przykro. Są miejsca, gdzie jestem szczęśliwa, ale są też miejsca, które nie kojarzą mi się z wieloma dobrymi rzeczami.

Zostałam też zapytana, czy jestem miejskim czy wiejskim kwiatem. Odpowiedź była dla mnie trudna. Co prawda urodziłam się w mieście, ale mieszka(ła)m na wsi. Uwielbiam wielkie miasta, ale znowu idylla wiejskiego życia nie jest mi obca. Ten niedzielny relaks doskonale to pokazał. Chyba najszczęśliwsza byłabym, posiadając własny domek z ogródkiem i nie musząc nic robić poza opiekowaniem się nim. W takiej radosnej krainie pełnej zieleni.
 Tytuł tego posta nie jest przypadkowy. Hotel dla owadów jest pojęciem, z którym się wcześniej spotkałam, choć nie potrafiłam go sobie wyobrazić. Ale w końcu niektórzy są kochani.

- Babcia karmi wszystko. Rośliny, zwierzęta, małe Polki...
- I owady - dodałam lekko zniechęcona.
- Tak. Ona je lubi.

Jakoś nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Osobiście uważam, że owady należy wytępić, zostawić tylko trochę, żeby rośliny nie poumierały. Hotele dla owadów uważam za ciekawe, ale nie rozumiem, bardzo nie rozumiem, jak można ułatwiać tym paskudom przetrwanie zimy. Jeden z nich ugryzł mnie w policzek w czasie poobiedniej drzemki, więc moja niechęć jeszcze bardziej wzrosła.
Przypadkiem do zdjęcia załapała się ta flaga, która sprawiała, że ku rozbawieniu wszystkich stwierdzałam: "O, znowu jesteśmy w Niemczech". Jakbyśmy je chociaż na sekundę opuścili...
Piwonie chyba już do końca życia będą mi się kojarzyły z Blair Waldorf... I z moją babcią, która kiedyś - gdy jej ogródek był jeszcze uroczy i nieporządny - je miała. Zawsze obłaziły je mrówki. A jednak ma to w sobie coś urzekająco-sentymentalnego...
Zostałam nazwana miłym dziewczęciem i dostałam zaproszenie do częstszych wizyt. Muszę przyznać, że z najwyższą przyjemnością z niego skorzystam. Dawno nie przeżyłam tak idyllicznego dnia. Dziś muszę tylko wybiegać te skonsumowane w niebotycznych ilościach kalorie i wszystko będzie w porządku.

Tak oto kwiatowo zakończyłam kolorowy tydzień.

Miasto, w którym byłam, cechuje się gwałtownie malejącą liczbą mieszkańców. To jedno z tych rzadko spotykanych miejsc, gdzie częściej się coś burzy, niż buduje. Kto zgadnie, o jakim miejscu mówię? Podpowiedzi jest mnóstwo. Dodam jeszcze, że skojarzyło mi się z Wolbromiem. I ma coś wspólnego z Krakowem oraz ma miasto partnerskie na Śląsku.

Osoba, która zgadnie do czwartku o północy, otrzyma radośnie nagietkowy balsam do ust Alverde. Bo przecież jestem w nagietkowej fazie...

Komentarze

  1. A tak poza tym, to chyba dawno nie byłaś w mojej dzielnicy ffo - tu się codziennie coś burzy. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Jaki cudny post, rozmarzyłam się :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękne zdjęcia!
    I masz rację, często polskie działki to takie chaszcze ze az wstyd :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Owad dał Ci buzi w policzek, a Ty mu pewnie z liścia w twarz ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wręcz przeciwnie, pozwoliłam mu żyć. Ale chyba tylko dlatego, że zdążył wcześniej uciec...

      Usuń
  5. świetne zdjęcia! ;) jaszczurka najlepsza!

    Zapraszam do udziału w konkursie, gdzie do wygrania są rewelacyjne bransoletki! ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS