Z życia w teatrze: The show must go on, czyli sytuacje krytyczne na scenie.

Szczerze nie zamierzałam pisać tego posta. Jak już coś, powinnam była to zrobić w grudniu, ale uznałam, że w moich czytelnikach przerażenia (względnie obrzydzenia) wywoływać nie chcę. Życie na scenie nie jest takie, jak wiele osób sobie wyobraża - nie wchodzi się w sterylnie czystą i bezpieczną bańkę mydlaną. Tutaj nigdy nic nie jest w stu procentach idealne. Aktorstwo to niebezpieczny zawód - niebezpieczny i trudny. Ale czy z perspektywy widza można się tego domyślić?

Nie pisałabym o tym, gdyby dziś nie przydarzyła mi się okropna sytuacja. Może słowem wstępu dodam, że na scenie nie ma półśrodków - stracisz głos, musisz grać; złamiesz nogę, grasz dalej; umrzesz, the show must go on. Po prostu idziesz dalej i udajesz, że nic się nie stało. Liczy się tylko gra - prywatne problemy nie mają znaczenia. Owszem, czasem się zdarzy, że z jakiegoś powodu przerwie się przedstawienie, ale ja tego nie przeżyłam i nie słyszałam, by z powodu jakiegoś wypadku na scenie ktoś po prostu powiedział, że przerywa - mimo to nie wątpię, że czasem się zdarza. Wracając jednak dziś do mojej sytuacji - w trakcie premiery zemdlałam na scenie. Trzy razy. Z podenerwowania, ze słabego ostatnio stanu psycho-fizycznego.

Już nim weszłam na scenę, by zagrać, co miałam do zagrania, było mi słabo. Zamiast stać i paść wcześniej, uklękłam, podejmując własną decyzję i licząc, że będę w stanie grać. W końcu przyszła pora na mnie, wychodzę, tracę wzrok, tracę słuch, tracę głos, tracę czucie w nogach i upadam. Po paru sekundach odzyskuję przytomność, podnoszę się i znowu upadam. I jeszcze raz. W końcu na dobre ją odzyskuję, krzyczę coś, czego w tekście nie było, ale do niego pasuje - jak i do sytuacji, do której właśnie doprowadziłam - i mimo może 15% normalnej siły wzroku i słabości w każdej części mojego ciała gram dalej. Po paru minutach odzyskuję siłę. Publiczność niczego nie zauważyła. Myśleli, że wszystko było wyreżyserowane. Zastanawialiście się kiedyś, czy to, co widzicie na scenie, naprawdę miało się zdarzyć? Jestem pełna podziwu dla mojego partnera, który ma bardzo mało doświadczenia scenicznego (o wiele mniej niż ja, a i moje pozostawia bardzo, bardzo, bardzo wiele do życzenia), ale zdołał sobie poradzić z moim nieprzytomnym, nieruchomym ciałem na scenie i grał dalej. Jak można się domyślić - przedstawienie nie zostało przerwane.

W grudniu też przeżyłam coś wyjątkowo nieprzyjemnego na scenie. Pojechaliśmy z występem gościnnym do miejsca, w którym mieszkają ludzie niezdolni finansowo. Coś w rodzaju komuny. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. W środku śmierdzi papierosami, kocimi odchodami i jest brudno. Mieliśmy tam nocować. Czuliśmy obrzydzenie, ale nie daliśmy po sobie nic poznać. Zbudowaliśmy scenę (wraz z białym puszystym dywanem). Rano wchodzimy na scenę, a ja czuję coś - UWAGA, nie dla osób o słabych nerwach i żołądku - okropnego, mokrego i śliskiego. Bo w teatrze gramy boso, tak gwoli ścisłości. I śmierdzi. Idę i czuję coś między paluchami. Patrzę, a tam kocie odchody. Co zrobić? Trzeba grać. Taka sytuacja zawsze wymaga podjęcia decyzji. Czy gram dokładnie tak, jak oczekuje tego ode mnie reżyser, czy w trosce o rekwizyty skracam drogę, bo wiem, że następnego dnia mamy kolejny występ, którego nikt z nas w kocim gównie nie będzie chciał powtórzyć? W pierwszej scenie ograniczyłam się rzeczywiście do kilku kroków. Potem znalazłam się za sceną i gdy wiedziałam, że teraz przez dłuższą chwilę mnie nie ma na widoku - pobiegłam, by to zmyć. W przerwie między występami (dwa jedno po drugim w tym samym miejscu) trzeba było obmyślić plan działania - szybkie starcie plam (czyli mokry dywan), granie bez wyrazu obrzydzenia na twarzy i jak najszybsze wyniesienie się stamtąd i modlitwa, by nigdy już tam nie wrócić. Kostiumy i rekwizyty do prania, a reszta dnia wolna, by się po tym wszystkim otrząsnąć.

Każde takie doświadczenie utwierdza mnie w przekonaniu, że mam mocne nerwy i mogłabym kiedyś zostać aktorką. Z drugiej strony myślę jednak o publiczności, która często nie ma zielonego pojęcia, czym tak naprawdę jest aktorstwo i co może się zdarzyć. Oczywiście jest też różnica między filmem a teatrem, i między teatrem dużym i małym. Zresztą... opowiadałam Wam o Hamlecie, gdzie aktorzy jedli ziemię. W dużym teatrze. Ja na szczęście nie musiałam. Co tam rozbieranie się na scenie, wywalenie się z powodu plamy wody, czy granie z myślą, że właśnie złamało się palucha, albo przewrócenie dekoracji. Albo gdy dzieci przeszkadzają, podpowiadają, lub kradną rekwizyty. Albo jeden z aktorów tuż przed występem znika. Albo gdy czystą nienawiść trzeba zamienić na scenie w najszczerszą przyjaźń. Nic nie ma znaczenia - trzeba grać, dopóki nie zgasną światła. Bez wymówek, bez przeprosin, bez bycia osobą prywatną. Tam jesteś tylko postacią - obierasz i wysyłasz impulsy, działasz w granicach sceny, a gdy umierasz - umierasz tak, by pasowało to do scenariusza.

Teatr to nie telewizja, nie wszystko można przewidzieć. Chcieliście kiedyś być aktorami? Czy po tym wszystkim dalej byście chcieli?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS