Doświadczenie na wysokości - park wspinaczkowy.

Moje życie to ostatnio stres, brak czasu i podejmowanie decyzji. Decyzje to ta najgorsza rzecz, bo albo mogą coś wnieść do życia, albo znowu wprowadzić zamieszanie. Dlatego też nie bardzo chciało mi się jechać do parku wspinaczkowego dzisiaj, bo to decyzja dotycząca czasu (wstałam bardzo późno) i pieniędzy. To nie jest najtańsza rozrywka na świecie. Niestety.

Zdjęć nie ma, bo pojechałam bez aparatu (i słusznie, bo gdyby mi spadł, zapłakałabym się - kupiłam sobie parę dni temu kompaktowego Canona), więc musi Wam wystarczyć te kilka słów na ten temat. Na świeżo i z pełną radością oraz świadomością zakwasów, które z całą pewnością opanują każdy, najmniejszy nawet mięsień. Z teatrem pojechaliśmy - czysto rekreacyjnie, coby spędzić ze sobą czas nie na pracy - do Bad Saarow. To miejsce uzdrowiskowo-wypoczynkowe z dużym jeziorem, parkiem wspinaczkowym i termami (tam mieliśmy się wybrać w okresie świąteczno-noworocznym, ale choroba pokrzyżowała nam plany). Swoją drogą byłam pewna, że wybieramy się na ściankę wspinaczkową, ale potem dowiedziałam się - już na miejscu - że to chodzi o to super chodzenie po linach i deskach w powietrzu. Czyli coś, od czego każda osoba z lękiem wysokości by umarła. Jak mój Niemiec. Zresztą nawet ja, która nie boi się raczej niczego, przez moment zastanawiałam się, którędy uciec, gdy weszłam na pierwszą platformę. Im dalej w liny, tym było chwiejniej, wyżej, niebezpieczniej... Ale cudownie.

Zaczęliśmy (w parku się podzieliliśmy w pary i ja wspinałam się razem z moim Niemcem) od średniej trasy i właśnie tam, gdy już weszliśmy na górę, zastanawiałam się, którędy uciec. Jednak przełamanie strachu raz wystarczyło, by dalej poszło łatwiej. Potem kolejna ścieżka, jeszcze bardziej chwiejna niż ta nasza pierwsza, ale było dużo zjeżdżania na linie, które okazało się moją ulubioną rozrywką. Jako trzecie wybraliśmy najtrudniejsze, które wymagało dodatkowego mini-szkolenia. Najgorszym elementem była tam huśtawka, do której należało się przyczepić i wpadało się z pajęczynę z lin. Tam trzeba było wspiąć się po pajęczynie do góry, przepiąć zabezpieczenie i dostać się na platformę. To był skok adrenalinowy i nie dziwi mnie, dlaczego wiele osób zamierza w tym punkcie zrezygnować. Nie wygląda to zbyt bezpiecznie. Zrobiłam to, a potem o mało nie dostałam ataku serca, gdy widziałam, jak mój Niemiec to robił (on sam powiedział, że zdecydowanie gorsze od skakania było oglądanie, jak ja to robiłam). Jeszcze jedna zjeżdżalnia i to był koniec trasy. Potem wróciliśmy na naszą drugą i tym razem przeszła bezboleśnie - nawet na tych wybitnie chwiejnych elementach, które przedtem były trudne. Po pajęczynie już nic nie było w stanie mnie ruszyć. Osiągnęłam mój możliwy poziom adrenaliny i potem to już była szybka i łatwa zabawa. Na ostatnią trasę wybraliśmy jedną z tych dla dzieci (został nam tylko kwadrans, a wszystkie trudne i średnie już zaliczyliśmy), ale po tych wszystkich wymyślnych i chwiejnych cudach była po prostu... łatwa. Może faktycznie należało zacząć od niej?

Ostatecznie wykorzystaliśmy te dwie godziny dobrze. Wprawdzie chciałam jeszcze iść pływać, ale nawet bez tego jestem bardzo zadowolona. Zobaczymy, co powiem jutro, jak odezwą się zakwasy... Może w wakacje uda się wybrać jeszcze raz? Chciałabym!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS