Warszawski weekend.
Na początek pragnę się wyżalić:
1. Nie lubię Warszawy, choć pół życia próbowałam sobie wmówić co innego.
2. Jestem leniwa, niezorganizowana i rozrzutna.
3. Mój komputer uznał, że nie otworzy mi zdjęć, ponieważ folder nazywał się "Weekend z Kasią" i to "ą" go denerwowało i faktycznie - nie ruszyłam z miejsca, dopóki nie usunęłam "ą". Dlatego post zamiast wczoraj, jak Bóg przykazał, pojawia się dzisiaj - jak komputer przykazał. Amen.
Na ten weekend czekałam już długo. Z Kasią planowałyśmy go już od tygodni, żeby nie powiedzieć miesięcy. Miało być po prostu fajnie. I tak było, a nawet więcej - cudownie.
Weekend miałyśmy ściśle zaplanowany (co widać na powyższym zdjęciu). Ten plan mnie zachwycił. Absolutnie. Nie udało się go wypełnić stuprocentowo (bo trochę przeceniłyśmy nasze zasoby energetyczne i w ten oto sposób nie udało się obejrzeć "Bulwaru zachodzącego słońca", a i do Fridge nie pojechałyśmy, bo uznałyśmy, że nie jedziemy i tyle), ale 90% to i tak niezły wynik. Nic ważnego nie przegapiłyśmy.
Gdy tylko przyjechałam, poszłyśmy na chwilkę do Phenome, gdzie kupiłam mojemu Niemcowi żel do golenia (możecie pobawić się w poszukiwaczy skarbów i znaleźć na zdjęciach, o czym mówię), potem do Bath&Body Works, gdzie nigdy nie byłam, a ich żele antybakteryjne od dawna mnie intrygowały. Ostatecznie dostałam później jeden od Kasi, bo w swojej kolekcji miała akurat ten, który chciałam kupić. Następnie poszłyśmy do Saint Jacques, gdzie zamówiłyśmy żabie udka (Kasia do tego rewelacyjną tartę cytrynową, a ja beznadziejną zapiekankę z bakłażanem, cukinią i diabli wiedzą czym jeszcze, bo była naprawdę kiepska). Żabie udka to mój kolejny problem, bo przez rok się zastanawiałam, czy to bardziej ryba czy mięso, a i po ich zjedzeniu wciąż nie wiem, ale że czuję lekkie wyrzuty sumienia... to chyba były ostatnie żabie udka w moim życiu. Choć były naprawdę smaczne. Jak taki lekko szlamiasty kurczak. Dostałyśmy też odrobinę kremu pomidorowego jako starter - też był pyszny. Poza tym nie mogę nie wspomnieć o wystroju - byłam nim niezwykle urzeczona. Piękna fototapeta (na zdjęciu poniżej) i miła atmosfera. Miejsce godne odwiedzenia (ze względu na tartę).
Potem pojechałyśmy do Arkadii, by napić się bubble tea (od wieków nie piłam, więc skorzystałam z okazji). Ja tradycyjnie tylko z tapioką (zielona herbata z kiwi), a Kasia miała mleczną z tapioką i kolorowymi galaretkami. Po czym odkryłyśmy, że bubble tea można pić na różne sposoby. Ja zawsze najpierw wypijam kuleczki i zostaje mi napój, a Kasia napój i zostają kuleczki. I żadna z nas nie rozumie, jak ta druga to robi. Potem poszłyśmy do Tea&Tea w celu zrobienia zakupów herbacianych. Po tym pojechałyśmy do Kasi.
Tam napiłyśmy się przepysznego grzanego cydru i zaczęłyśmy oglądać drugą część "Igrzysk Śmierci", ale zasnęłyśmy, nim dotarłyśmy do końca. Następnego dnia rano zaczęłyśmy dzień tostami z camembertem, świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym oraz serialem "Dziewczyny". Tego dnia obejrzałyśmy cały pierwszy sezon. To serial zupełnie inny niż te, które znam, bo nie jest wyidealizowaną rzeczywistością. Byłam poniekąd pod wrażeniem.
Kolejnym celem było Galilu, gdzie prawie dałam się przekonać, że jednak pragnę świeczki Diptyque. Potem poszłyśmy na obiad do Tel-Aviv, gdzie ja ograniczyłam się do pysznej, ale okropnie pikantnej zupy dnia oraz surowej pralinki z fig w kakao. Tam też wyciągnęłyśmy aparaty, żeby zrobić zdjęcia, a pan, który nas obsługiwał stwierdził, że myślał, że jesteśmy normalne.
- Na pewno pan już do tego przywykł - powiedziała Kasia.
- Tak, ale i tak uważam to za dziwne. Na co to? Na Facebooka?
- Nie.
- Na Tumblra?
- Nie.
(Tutaj wymienił jeszcze kilka dziwnych miejsc z fotoblogiem włącznie.)
- Na bloga - stwierdziłyśmy.
W jakiś sposób mnie rozbawiło to, że wyglądałyśmy na normalne, gdy weszłyśmy do tego lokalu. Chyba jednak nie jest ze mną tak źle, skoro udało mi się go wprowadzić w błąd.
Gdy dotarłyśmy do Mood Scent Baru, przeżyłyśmy chyba najbardziej fascynujące dwie godziny z całego weekendu. Trafiłyśmy do perfumowego raju, którego właściciel długo opowiadał nam o perfumach i pomagał w szukaniu ideałów (dla mnie kwiat pomarańczy, dla Kasi - oczywiście - tuberoza). Wyszłyśmy stamtąd z próbkami, a ja z zachwytem. W żadnym Douglasie czy Sephorze nie doświadczymy tyle wiedzy na temat danego produktu. Trudno opisać to przeżycie. Gdy będziecie w Warszawie, przejdźcie się po prostu na ul. Tamka 33. Jeśli interesują Was perfumy (w szczególności niszowe), to traficie do miejsca idealnego.
Na koniec soboty poszłyśmy na herbatę do Samych Fusów, gdzie wypiłyśmy koktajle i zjadłyśmy deser.
Wieczorem dokończyłyśmy "Dziewczyny" oraz "Igrzyska śmierci".
Niedziela była krótka, bo musiałyśmy się zbierać do mojego wyjazdu. Jeszcze tylko w Złotych Tarasach zjadłam Pavlovą z truskawkami, ale było mi jej za mało. Niestety. I ruszyłam w drogę do domu.
Hmm muszę dodać kilka miejsc do rzeczy do zrobienia, gdy będę następnym razem w Warszawie :) Mood Scent Bar muszę koniecznie odwiedzić! Phenome też coraz bardziej mnie kusi, podobnie jak Organique...Ech, chyba trzeba będzie obrabować bank po drodze :D
OdpowiedzUsuńNie wiem jak możesz W-wy nie lubić chociaż :D. Ja ją kocham i myślę to sobie codziennie jak jadę rano do pracy, zresztą wieczorem też, wtedy jest oświetlona światłami, a najlepiej wygląda od strony mostu jak się patrzy na wieżowce, albo na oświetlony stadion... Nawet jak patrzę na kamienice na Mokotowie, czy na Saskiej Kępie. Albo jak jestem na różnych placach, już szkoda miejsca na wymienianie nazw. Kocham :D. No nie, muszę to dodać. Dzisiaj genialnie wyglądała jak jechałam autobusem przez most, blady poranek, duża mgła. Takie szare światło z wody jakby się sączyło, samochody takie przytłumione, tramwaj otulony mgłą i konary brązowych drzew w oddali. Jak nie kochać? ^^ Musisz tu zamieszkać i poznać miasto :D.
OdpowiedzUsuńPiękna relacja i super foty!
OdpowiedzUsuń