Posty

Wyświetlam posty z etykietą o chwili

Z życia w teatrze cz. 3. Marzenia i ich spełnianie.

Wierzę w przypadki. Wierzę w przeznaczenie. Pamiętacie, co napisałam kiedyś z boku na blogu (teraz jest to w zakładce "o mnie")? Że będę aktorką, bo tego chce moje przeznaczenie. I choć do szkoły aktorskiej nigdy nie poszłam, bo przez egzaminy wstępne bym nie przebrnęła (ten śpiewa i, co gorsza, taniec!), to trafiłam do świata, o którym marzyłam. Teatr. Aktorstwo. I się uzależniłam. Po dwóch i pół tygodnia. Na dzień dobry dostałam małą, acz ważną rolę w jednym przedstawieniu. A teraz - gwoli rezygnacji ze spotkania z przyjaciółmi i wyjazdem do domu na zaledwie trzy dni w trakcie dwumiesięcznej przerwy od zajęć - zrobiłam wszystko, żeby tam zostać i dostać jeszcze jedną - tym razem większą - rolę. Bo trafiłam do osoby, która daje szanse. Takie szanse, że na myśl o kolejnej propozycji, którą dostałam, chce mi się płakać, choć będzie ona wymagała ode mnie jeszcze więcej wyrzeczeń - tym razem poważniejszych. I choć decyzji jeszcze nie podjęłam (w najbliższym czasie nie mam na t

Są pewne piosenki...

Obraz
Dziś będzie trochę bardziej osobiście niż zwykle. Przyznam, że trochę się z tym gryzę, że zamierzam o tym napisać (choćby skrótowo), bo to trochę ekshibicjonistyczne. Jednak skoro naszła mnie myśl, że będzie to dziś na blogu, to będzie. Taka moja prywatna zasada blogowania. Z pewnymi momentami w życiu kojarzą mi się pewne piosenki. Czasem trochę bez powodu. Są też takie, które kojarzą mi się jednoznacznie z pewnymi wydarzeniami i tych powiązań nic nie potrafi zmienić. Po prostu. Są pewne piosenki. Dziś rano grało mi w głowie "Ain't no sunshine", i tak przez cały dzień. Przed chwilą sobie przypomniałam i włączyłam. Gdy słuchałam, melodia przypomniała mi o "Śnie o dolinie" Budki Sulfera (czy to taka sama, czy ja mam urojenia? Bo głucha jestem jak pień). Włączyłam i... cofnęłam się do Walentynek 2009. To jedyne Walentynki, które "jakoś" spędziłam. W zasadzie zmusiłam kolegę, by mnie zaprosił (podobno miał taki plan i bez mojego wyraźnego: "Zapr

Mały spacer po Krakowie i jeszcze mniejsze zakupy.

Obraz
Jeśli jeszcze nie wiecie, Kraków to moje najukochańsze miasto we wszechświecie. To zabawne, ale mieszkając trzydzieści kilometrów od niego, właściwie do niego nie jeździłam aż do drugiej gimnazjum. Ewentualnie wycieczki szkolne w podstawówce, ale moje lenistwo sprawiało, że wolałam nie jechać i mieć dzień wolny... Byłam głupia, ale za późno się zorientowałam. Zresztą ta głupota nie była jedynie moją winą... Teraz, gdy przyjechałam do domu, pierwszą noc spędziłam w Krakowie. Przy czym miasto mignęło mi jedynie przez okna autobusu, a potem tramwaju, a ja nawet nie postawiłam stopy w Galerii Krakowskiej. Za to byłam pewna, że pomyliłam miasta (kraje), bo jakiś Weihnachtsmarkt się objawił przed Galerią, a ja się zorientowałam, że te same rzeczy (typu jabłka, banany w czekoladzie) są w Krakowie o dobre euro tańsze niż we Frankfurcie. Niemniej faktem jest, że jakoś Krakowa nie skosztowałam tego dnia. Ani następnego. A potem święta i też brak czasu. Nie wiem, czy bym w Krakowie pobyła, gdyb

Za oknem.

Obraz
W zeszłym tygodniu po południu bardzo spodobał mi się widok za oknem. Chmuurki. Drzewo, światło, słońce. Było tak ładnie i jesiennie. Nie mogłam po prostu nie pobiec tam z aparatem i się pobawić. Ale ja zdjęć robić nie umiem, więc oczywiście nie widać, jak ładnie wtedy było. Dość ciepło i przytulnie. To była bardzo miła pogoda. I zdecydowanie pozytywnie wpływała na mój nastrój (nie to co mój dzisiejszy szary dzień, gdy nie czułam się wiele bardziej żywa niż trup). Dziś nie mam zbyt wiele do opowiadania. Bo nie dzieje się nic godnego uwagi. Mam wrażenie, że trafiłam w jakąś krainę bez koloru. Jestem zmęczona. Tak zwyczajnie. Za dużo się dzieje. Jednak niewartego opowiedzenia.

Mój przyjaciel nietoperz.

Obraz
Lojalnie ostrzegam, że post jest długi i opowiadam w nim dziwną historię. Gdyby wczorajszy dzień zakończył się normalnie, chyba by mnie to zdziwiło (nie na darmo rozpoczął się uwięzieniem mojej osoby w windzie). Grzecznie leżałam sobie w łóżku, czekałam na Gię i poświęcałam się próbie - nieudanej - oderwania od czytania pewnego bloga . Gdy go skończyłam, zamierzałam dokończyć czytanie "Aniołów Zniszczenia" Keitha Donohue, jednak coś mi to uniemożliwiło. Mianowicie przez otwarte okno w moim pokoju wleciało coś czarnego, skrzydlatego i latało. Najpierw myślałam, że to ptak (jakie ptaki latają po godzinie 22?), dopiero po chwili się zorientowałam, że to nietoperz. Niestety nie wampir, bo jaki to szanujący się krwiopijca schowałby się przede mną pod prysznicem?! Zadzwoniłam do mamy. Jej rada brzmiała: - Utop go. Święcie się oburzyłam i kazałam jej przyjechać i go zabrać. Oczywiście nie przyjechała, bo to sześćset kilometrów (nie zrobiłaby tego, nawet gdyby było sześć).

O dziwnych wypadkach.

Obraz
Weekend naprawdę obfitował we wrażenia. Sam jego początek polegał na tym, że nie mogłyśmy z V. wybrać, a sama podróż zaczęła się oczywiście od zakupu prowiantu, co w tym wypadku okazało się ciasteczkiem. Później Berlin, osławiona kanapka z łososiem i cebulą (od tej pory cebuli nienawidzę, a V. ma zakaz napieprzania się z niej i ze mnie na Kofferze). Następnie koncerty. Przechodzimy obok jakiegoś jeziorka w Volkspark Mariendorf, gdzie pływają sobie paczki. Oczywiście V. nie mogła się powstrzymać przed śmianiem się ze mnie bez powodu i: 1) była pewna, że gdy tylko podejdę do wody, wpadnę do niej i się utopię; 2) uznała, że kaczka do moje ulubione danie i kazała mi na nie polować, żebym miała na obiad. Ja dla odmiany zażyczyłam sobie, by je dla mnie "odpierzyła". Tutaj są cztery ciekawe postacie: Budda - gruby facet o opalonej na złoto i przepitej skórze, który wyglądał jak Budda i zabawnie tańczył. Hippis - równie zabawny taniec. Merlin - dłuuga broda i włosy, choć

Urodzinowo - część druga. Berlin, Ishin, Kudamm i przegapiony moment.

Obraz
Wczoraj nastąpił ten moment, w którym już mam mało wymówek od bycia dorosłą (jest jakiś kraj, w którym pełnoletność osiąga się później niż po 21. roku życia?). Nastąpił on na moim ulubionym dworcu w Berlinie, czyli na Friedrichstr., choć minął trochę niezauważony. Ta całodniowa otoczka sprawiła, że właśnie o godzinie, o której się obudziłam, zdołałam zapomnieć i stała się najmniej istotnym punktem w całym dniu. Jakby się zastanowić, ma to jakiś sens. Muszę przyznać, że to najlepsze urodziny w moim życiu. I nie dlatego, że świętowałam je ponad tydzień (i mam wrażenie, że dziś też poniekąd to robię), ale dlatego, że nikt nie zdołał ich spieprzyć w żadnym momencie (dwa dni przed rozpoczęciem celebracji się nie liczą). Spędziłam wczoraj cudownie miły dzień, włócząc się w najróżowszych po Berlinie. Na Kudammie jednak już nie byłam w stanie iść dalej. Na szczęście rozsądek górą. Bo co noszą kobiety w torebce (oprócz wszystkiego)? Buty! Tak dobrze się czułam, że nawet niespecjalnie miałam

Urodzinowo - część pierwsza. Karma, Czajownia i niebieski sernik.

Obraz
Do mojej pełnoletności zostało sześć dni i pięć i pół godziny. To mi nie przeszkadza jednak świętować już od piątku. Z początku części miało być więcej, niż będzie w rzeczywistości, jednak mania fotografowania mnie nie naszła, więc ograniczyłam się do pewnych symbolicznych podstaw. Symbole są świetne, nie ma co. Tyle że problem z nimi polega na tym, że mało kto je w pełni docenia. Każdy ma swoje, ale ogólne pojęcie wobec cudzych... bywa skomplikowane. Dlatego moje symbole będą w tym momencie dość jasne i konkretne. Bo każde inne zasłużyłyby na miano ekshibicjonizmu. Karma - moje marzenie od jakiegoś czasu. Czyli odkąd ktoś gdzieś napisał, że to miejsce-cud. I wiecie co? Zgadzam się z tym! W tygodniu otwarta jest od godziny ósmej (co mnie niezwykle ucieszyło, gdy szukałam lokalu otwartego za pięć dziewiąta), a moja przyjaciółka może pochwalić się godzinnym spóźnieniem na nasze spotkanie. I dlatego tam trafiłam. Na śniadanie z herbatą i książką. Zielona jaśminowa herbata, grillowana

O Warszawie i czasie.

Obraz
W grudniu byłam w Warszawie. I choć minęło już prawie pół roku, wydaje mi się, jakby minął najwyżej miesiąc. I może nawet nie przypomniałabym sobie o tym wyjeździe (choć w jakiś sposób cały czas pamiętam), gdyby nie to, że chciałam skopiować zdjęcia outfitu z aparatu i mój wzrok natrafił na ten folder. Przejrzałam i przypomniałam sobie, że chyba miałam coś o tej wyprawie napisać, a chyba tego nie zrobiłam. I naszło mnie coś innego. Popatrzyłam na siebie sprzed pół roku i poniekąd wydałam się sobie samej obca. Ta dziewczyna, która była w Warszawie, to nie ja. A może jakaś tylko wersja mnie. Młoda, radosna, znudzona, zmęczona, nieaktualna i z chorym żołądkiem. Czas mija, a życie przecieka mi między palcami. Myślę sobie: To dobrze, studia szybko miną i wrócę do Krakowa. A potem: Cholera, będę musiała w końcu zacząć rządzić własnym życiem, a nie pozwalać mu się leniwie toczyć. Będę musiała znaleźć pracę, najlepiej wynieść się z domu i stać się dorosła. Bo najgorsze jest to, że czuję si

Naked.

Obraz
No words needed.