Urodzinowo - część druga. Berlin, Ishin, Kudamm i przegapiony moment.

Wczoraj nastąpił ten moment, w którym już mam mało wymówek od bycia dorosłą (jest jakiś kraj, w którym pełnoletność osiąga się później niż po 21. roku życia?). Nastąpił on na moim ulubionym dworcu w Berlinie, czyli na Friedrichstr., choć minął trochę niezauważony. Ta całodniowa otoczka sprawiła, że właśnie o godzinie, o której się obudziłam, zdołałam zapomnieć i stała się najmniej istotnym punktem w całym dniu. Jakby się zastanowić, ma to jakiś sens.

Muszę przyznać, że to najlepsze urodziny w moim życiu. I nie dlatego, że świętowałam je ponad tydzień (i mam wrażenie, że dziś też poniekąd to robię), ale dlatego, że nikt nie zdołał ich spieprzyć w żadnym momencie (dwa dni przed rozpoczęciem celebracji się nie liczą). Spędziłam wczoraj cudownie miły dzień, włócząc się w najróżowszych po Berlinie. Na Kudammie jednak już nie byłam w stanie iść dalej. Na szczęście rozsądek górą. Bo co noszą kobiety w torebce (oprócz wszystkiego)? Buty!

Tak dobrze się czułam, że nawet niespecjalnie miałam ochotę na robienie zdjęć. Poczucie obowiązku kazało mi zrobić ich przynajmniej kilka, żeby było co wrzucić na bloga.

Teraz jednak po kolei:
Mój sake don z Ishin na Mittelstr. Taki, śliczny, taki smaczny, taki sycący. Dotarliśmy tam po mrożonym jogurcie w Alexie i spacerku po Saturnie na Alexanderplatz. Na deser wzięłam sobie warabi mochi, którego już nie dałam rady zjeść do końca. Takie zabawne galaretki... wciąż ich nie ogarniam.
I V. się nabijała, że oczywiście, że robię zdjęcie mojemu jedzeniu i zaraz wrzucę je na Facebooka i Koffera. Na Facebooka generalnie mało co wrzucam, ale Koffer to co innego! Jedzenie musi być!
Niedźwiedzie na Kudammie. Momentami się zastanawiam, jakim cudem udało nam się dojść do celu, bo ta ulica jest okropnie długa, numerację próbowałam pojąć przez dłuższą chwilę, a ja i najróżowsze nie byliśmy specjalnie w stanie się dalej poruszać. Miśki za to bardzo mi się spodobały. Tak samo jak Kudamm. Muszę kiedyś zabrać się za poznawanie Berlina, bo robię to bardzo po macoszemu. Nie mogę się doczekać, aż pokonam własne lenistwo.
Celem była herbaciarnia. Znana Berlińczykom od pokoleń, blablabla. Trzydzieści lat istnienia. I tak dalej. Przy czym, gdy już udało nam się dotrzeć i weszliśmy, przez moment byłam mocno skonsternowana, bo to wyglądało totalnie jak sklep z herbatą, a nie miejsce, gdzie można się herbaty napić. Po krótkiej konwersacji z właścicielem udało mi się dowiedzieć, że owszem, można się napić. Pomijając to, że miejsce jest bardzo przyjemne, a zielona herbata okazała się wcale nie być zielona, to było miło. King's Teagarden zostaje jednak wykreślone z mojej listy miejsc do odwiedzenia i ruszę na podbój innych miejsc w Berlinie. I taka wskazówka dla osób zainteresowanych wizytą tam: Nie wysiadajcie na stacji Kurfürstendamm, lecz na Adenauerplatz - z tego ostatniego jest zaledwie kilka kroków i wcale nie trzeba wtedy przejść całego Kudammu. Choć, jeśli chcecie, oczywiście możecie.
Po powrocie z Kudammu kupiliśmy Bubble Tea i wsiedliśmy w pociąg powrotny do Frankfurtu. Odjeżdżał trzy minuty po godzinie moich urodzin. I właśnie ten moment w całym dniu przegapiłam.

Komentarze

  1. Cieszę się, że Ci się podobało! ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bym się nie dogadała po niemiecku ;D Jak jechałam z kolegą do Berlina na koncert 30 Seconds To Mars to dzięki bogu, że on znał Berlin, bo bym wtedy zginęła i przepadłą :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja niestety muszę umieć się dogadać xD. Specyfika tych głupich studiów xD.

      Usuń
  3. Tyle bąbelków jest dlatego, że użyłam wody gazowanej :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapomniałaś o pomadce. ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS