Są pewne piosenki...

Dziś będzie trochę bardziej osobiście niż zwykle. Przyznam, że trochę się z tym gryzę, że zamierzam o tym napisać (choćby skrótowo), bo to trochę ekshibicjonistyczne. Jednak skoro naszła mnie myśl, że będzie to dziś na blogu, to będzie. Taka moja prywatna zasada blogowania.

Z pewnymi momentami w życiu kojarzą mi się pewne piosenki. Czasem trochę bez powodu. Są też takie, które kojarzą mi się jednoznacznie z pewnymi wydarzeniami i tych powiązań nic nie potrafi zmienić. Po prostu. Są pewne piosenki.

Dziś rano grało mi w głowie "Ain't no sunshine", i tak przez cały dzień. Przed chwilą sobie przypomniałam i włączyłam. Gdy słuchałam, melodia przypomniała mi o "Śnie o dolinie" Budki Sulfera (czy to taka sama, czy ja mam urojenia? Bo głucha jestem jak pień). Włączyłam i... cofnęłam się do Walentynek 2009.

To jedyne Walentynki, które "jakoś" spędziłam. W zasadzie zmusiłam kolegę, by mnie zaprosił (podobno miał taki plan i bez mojego wyraźnego: "Zaproś mnie, bo chcę spędzić Walentynki z kimś"). Jak powiedziałam, tak zrobił. Poszliśmy do kina (Benjamin Button), potem połaziliśmy trochę po Krakowie w poszukiwaniu miejsca, gdzie można usiąść. Wylądowaliśmy ostatecznie w Galerii Krakowskiej na górze w takiej dziwnej kawiarni. Bo moja babcia twierdziła, że mam autobus po 22, więc mieliśmy czas. Gdy poszliśmy na dworzec, okazało się, że autobus co prawda na rozkładzie jest, ale fizycznie go nie ma. Zaczął padać śnieg (gdzieś mam nawet zdjęcie naszych butów na dworcu, po co je zrobiłam? Byłam dziwnym dzieckiem, wciąż zresztą jestem), ja się wściekałam, a o 23:05 odjeżdżał jego pociąg. Pomysł wysłania mnie taksówką do domu (40 km kosztowałoby fortunę) został jakoś odrzucony. Spontanicznie postanowiliśmy, że z braku lepszych idei jadę do niego. Na pociąg prawie się spóźniliśmy. Jechaliśmy w ścisku. Zadzwoniłam do mojej mamy. Odebrała zaspana i niezainteresowana.
- Mamo, nie przyjeżdżam dziś.
- A gdzie będziesz spać?
- U...
- Aha. Dobranoc.
I rozłączyła się bez zbędnego przejmowania się.

Dojechaliśmy do niego. Peron był pokryty śniegiem. Kłóciliśmy się po raz kolejny odnośnie tego, czy jest nieśmiały, czy nie. Ja twierdziłam, że nie. On, że wręcz przeciwnie. Chyba w końcu sprowokowałam go wystarczająco, bo powiedział: "Raz kozie śmierć" i mnie pocałował (nie wierzę, że o tym piszę, ale dobra, zignorujmy). A potem (gdy o mało się nie wywaliliśmy w ten śnieg) zanucił: "Znowu w życiu mi nie wyszło". Od tej pory ta piosenka nieodłącznie kojarzy mi się z tamtą chwilą.


A o szóstej rano mnie od siebie wyrzucił, żeby nikt się nie dowiedział, że u niego byłam. Co za romantyzm!

Tak w ogóle po północy napisałam sama do siebie maila z jego komputera. Właśnie go przeczytałam. Jacy byliśmy wtedy słodcy! Fragment, który mnie ubawił (a o którym zapomniałam):
"I jakoś wylądowałam w... [cenzura]. A właściwie to szynką przyjechałam xD. I ten... konduktor mi powiedział, że niedługo z mojej legitymacji powstaną dwie (cudowne rozmnożenie?...)."
I nie wiem, po jaką cholerę właziłam do folderu z mailami do/od niego. Zrobiło mi się zbyt sentymentalnie. Dziecko ze mnie. Czasem większe, niż bym chciała.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS