Budapeszt w Berlinie.
W sobotę zdefiniowałam moje uczucie do Berlina: kocham go. Ale nie jestem w nim już zakochana. Gdy przyjeżdżam, głęboko oddycham (tak samo, jak robię to w Krakowie i w Warszawie - choć w Krakowie nie jest to chyba zbyt zdrowe, biorąc pod uwagę skład "powietrza" w tym wspaniałym mieście) i wiem, że jestem u siebie.
Gdy przyjechała Gia, mój dom stał się kompletny. Nie widziałyśmy się ponad siedem miesięcy, aż znalazłyśmy się w mieście, które poniekąd należy do nas. Berlin od zawsze był dla nas pewnym symbolem, choć teraz stał się nagle... normalny? To już nie miasto ze snów.
Miałyśmy jeden dzień i zero planów. Gdy już wydostałyśmy się z ZOB, pojechałyśmy do Starbucksa na kawę. To chyba jedyne miejsce, gdzie kawę piję. Zresztą Starbucks (szczególnie z Gią), także zyskał w moim życiu status symbolu. Koniecznie chciałam tam iść. A mojej kawy nawet nie posłodziłam. To dziwne, bo jestem w stanie wsypać osiem torebeczek cukru do caramel macchiato, a moja white mocha pozostała w stanie naturalnym. Potem poszłyśmy do Galerii Lafayette - jakiś czas temu obiecałam Gii makaroniki (te, które jej kupiłam na lotnisku w Budapeszcie, zdecydowanie nie były najlepszymi na świecie), więc poszłyśmy po nie. Przy okazji kupiłyśmy sałatki na śniadanie (o jakże wdzięcznej nazwie "Salade de blé"), z którymi rozsiadłyśmy się na Gendarmenmarkt i całkiem przypadkiem zaczęłyśmy nadrabiać places-to-go z naszej poprzedniej wizyty (czyli, gwoli przypomnienia, z roku 2010). A na deser makaroniki. Morelowo-lawendowe i jeden karmelowy.
Choć chciałyśmy się wydostać poza Mitte, czas nam na to nie pozwolił. Poza wejściem na chwilę do Tiergarten. Potsdamer Platz, Alexanderplatz, Friedrichstr...
Jednak! Pojechałyśmy w miejsca w Mitte, których nie znałyśmy. Celem była ulica Bissingzeile, a następnie Rosa-Luxemburg-Platz. Tam odkryłyśmy na nowo Budapeszt. Gdy tylko wysiadłyśmy z U-Bahna, odkryłyśmy budapesztański układ ulic oraz dość podobną architekturę. Po naszych zeszłorocznych wojażach obie tęsknimy do stolicy Węgier i właśnie te żywe wspomnienia były piękne. Zresztą okolice tej stacji są naprawdę urocze. Nie trafiłyśmy tam przypadkiem. Celem była herbaciarnia, do której wybierałam się chyba od roku.
Moje małe marzenie - spróbowanie matchy (czyli tej herbaty, której używa się do ceremonii herbacianej). Nareszcie się spełniło. Zdawałam sobie sprawę, że to Herbata, a nie herbata, więc będzie mocna, gorzka i ciekawa. Nie bez powodu dostałam do niej coś słodkiego.
Gia zamówiła fukiczumaczuczę (kto rozgryzie, o jaką herbatę chodzi? Nazwa brzmi podobnie, ale strasznie spodobało nam się jej przekręcanie), która smakowała jak napar ze szpinaku. Potem zaś zjadłyśmy kokosową panna cottę z sosem mango.
Mamecha jest naprawdę przyjemnym miejscem, do którego wybiorę się pewnie nie raz, by poeksperymentować z herbatami i poznać je lepiej, zamiast zamawiać notorycznie bezpieczną senchę z dodatkiem smakowym. Pora poczuć, jak smakuje herbata.
Sobotni Berlin był kulinarny, jak zresztą zawsze. Na obiad zaliczyłyśmy Ishin, gdzie ja wyjątkowo nie zjadłam sushi, ale moje łososiowe Cey-Ro i uznałam, że mój wegetarianizm zaczyna wspinać się na wyższy szczebel i rozważam porzucenie ryb, choć nie jestem pewna, czy dorosłam już do tej decyzji (dobrze, nie jestem pewna, czy mój Niemiec dorósł do tej decyzji, bo moja bezmięsność już i tak komplikuje mu życie). Skoro wprowadzam zmiany w życiu, to robię to na całego. Choć nie wiem, czy kiedykolwiek zrobiłam coś bardziej do mnie niepodobnego od porzucenia mięsa. Nie, zaraz, bieganie to również coś, o co nikt by mnie nie posądzał (trzy lata zwolnienia z WF-u to mogą potwierdzić). Tak samo jak fakt, że poinformowałam cały świat, że nie wracam na wakacje do domu.
Czyżbym zaczęła tworzyć sobie dom tutaj?
Gdy przyjechała Gia, mój dom stał się kompletny. Nie widziałyśmy się ponad siedem miesięcy, aż znalazłyśmy się w mieście, które poniekąd należy do nas. Berlin od zawsze był dla nas pewnym symbolem, choć teraz stał się nagle... normalny? To już nie miasto ze snów.
Miałyśmy jeden dzień i zero planów. Gdy już wydostałyśmy się z ZOB, pojechałyśmy do Starbucksa na kawę. To chyba jedyne miejsce, gdzie kawę piję. Zresztą Starbucks (szczególnie z Gią), także zyskał w moim życiu status symbolu. Koniecznie chciałam tam iść. A mojej kawy nawet nie posłodziłam. To dziwne, bo jestem w stanie wsypać osiem torebeczek cukru do caramel macchiato, a moja white mocha pozostała w stanie naturalnym. Potem poszłyśmy do Galerii Lafayette - jakiś czas temu obiecałam Gii makaroniki (te, które jej kupiłam na lotnisku w Budapeszcie, zdecydowanie nie były najlepszymi na świecie), więc poszłyśmy po nie. Przy okazji kupiłyśmy sałatki na śniadanie (o jakże wdzięcznej nazwie "Salade de blé"), z którymi rozsiadłyśmy się na Gendarmenmarkt i całkiem przypadkiem zaczęłyśmy nadrabiać places-to-go z naszej poprzedniej wizyty (czyli, gwoli przypomnienia, z roku 2010). A na deser makaroniki. Morelowo-lawendowe i jeden karmelowy.
Choć chciałyśmy się wydostać poza Mitte, czas nam na to nie pozwolił. Poza wejściem na chwilę do Tiergarten. Potsdamer Platz, Alexanderplatz, Friedrichstr...
Jednak! Pojechałyśmy w miejsca w Mitte, których nie znałyśmy. Celem była ulica Bissingzeile, a następnie Rosa-Luxemburg-Platz. Tam odkryłyśmy na nowo Budapeszt. Gdy tylko wysiadłyśmy z U-Bahna, odkryłyśmy budapesztański układ ulic oraz dość podobną architekturę. Po naszych zeszłorocznych wojażach obie tęsknimy do stolicy Węgier i właśnie te żywe wspomnienia były piękne. Zresztą okolice tej stacji są naprawdę urocze. Nie trafiłyśmy tam przypadkiem. Celem była herbaciarnia, do której wybierałam się chyba od roku.
Moje małe marzenie - spróbowanie matchy (czyli tej herbaty, której używa się do ceremonii herbacianej). Nareszcie się spełniło. Zdawałam sobie sprawę, że to Herbata, a nie herbata, więc będzie mocna, gorzka i ciekawa. Nie bez powodu dostałam do niej coś słodkiego.
Gia zamówiła fukiczumaczuczę (kto rozgryzie, o jaką herbatę chodzi? Nazwa brzmi podobnie, ale strasznie spodobało nam się jej przekręcanie), która smakowała jak napar ze szpinaku. Potem zaś zjadłyśmy kokosową panna cottę z sosem mango.
Mamecha jest naprawdę przyjemnym miejscem, do którego wybiorę się pewnie nie raz, by poeksperymentować z herbatami i poznać je lepiej, zamiast zamawiać notorycznie bezpieczną senchę z dodatkiem smakowym. Pora poczuć, jak smakuje herbata.
Sobotni Berlin był kulinarny, jak zresztą zawsze. Na obiad zaliczyłyśmy Ishin, gdzie ja wyjątkowo nie zjadłam sushi, ale moje łososiowe Cey-Ro i uznałam, że mój wegetarianizm zaczyna wspinać się na wyższy szczebel i rozważam porzucenie ryb, choć nie jestem pewna, czy dorosłam już do tej decyzji (dobrze, nie jestem pewna, czy mój Niemiec dorósł do tej decyzji, bo moja bezmięsność już i tak komplikuje mu życie). Skoro wprowadzam zmiany w życiu, to robię to na całego. Choć nie wiem, czy kiedykolwiek zrobiłam coś bardziej do mnie niepodobnego od porzucenia mięsa. Nie, zaraz, bieganie to również coś, o co nikt by mnie nie posądzał (trzy lata zwolnienia z WF-u to mogą potwierdzić). Tak samo jak fakt, że poinformowałam cały świat, że nie wracam na wakacje do domu.
Czyżbym zaczęła tworzyć sobie dom tutaj?
A mnie po roku w Berlinie czeka przeprowadzka ...Troche zal, ale z drugiej strony nie jest to miasto, ktore ulatwia zadomowienie sie na stale ;) Na pewno jednak bede wracac.
OdpowiedzUsuńDuże miasta nigdy tego nie ułatwiają :). Nie jestem pewna, czy byłabym gotowa zamieszkać w Berlinie, zadomowiłam się we Frankfurcie.
UsuńAle cudowny post, uwielbiam takie :D
OdpowiedzUsuńNo, Tobie wychodza takie opisy, mi zdecydowanie nie. swietna notka, moglaby byc dluzsza, to niewazne ze tam bylam ;). Nastepnym razem musimy jednak pilnowac robienia zdjec. Na razie wszystko pamietam ale juz zaluje ze nie mamy zdjec tego dziwnego budapesztanskiego fragmentu ^^.
OdpowiedzUsuńAkurat ten post mi nie wyszedł szczególnie. Ale jak powiedziałam Kasi - to był taki nasz wyjazd, że mało jest w sumie do opowiadania na blogu.
UsuńNie mogę oglądać Twoich zdjęć bo nie jadłam śniadania, a przez Ciebie się głodna zrobiłam :D
OdpowiedzUsuń