Posty

Z życia w teatrze cz. 2. Czwartek.

Gdyby ktoś się mnie zapytał jeszcze miesiąc temu, jaki jest mój ulubiony dzień tygodnia, prawdopodobnie powiedziałabym, że poniedziałek. Dziś (a w zasadzie już tydzień temu) wykrzyknęłabym, że CZWARTEK. Swoją drogą jest to logiczne (jeszcze tylko jutro i już weekend). Czwartek w teatrze jest bardzo intensywnym dniem (w przeciwieństwie do piątku, gdy generalnie mało co robimy - jutro jest wyjątek, mamy przedstawienie). Rano zwykle jest przedstawienie (trzeba więc przyjść wcześniej, przygotować scenę, jeśli nie zrobiło się tego poprzedniego dnia, zrobić próbę i przygotować bufet, czyli herbatę, no i bilety - dziś jednak tego nie było), później jakieś zajęcia (w tym tygodniu króluje flet i żonglowanie), prace w teatrze (sprzątanie, rzeczy marketingowe), obiad, a później próba i wieczorem trening. Który de facto odbywa się też już w trakcie próby, ale to tylko rozgrzewka przed tym, co dzieje się wieczorem. Trening potrafi zabić, ale z drugiej strony wychodzę z niego pełna euforii. Bieg

Porównanie kremów do rąk: Phenome vs. Alverde.

Obraz
Phenome Ten krem to mój phenomowy debiut. Dostałam go od Kasi . Jest z jej ulubionej serii zapachowej - trzcina cukrowa. Pierwsza aplikacja od razu sprawiła, że się zachwyciłam - wchłania się bardzo szybko, ale pozostawia na skórze delikatną warstewkę ochronną. Nie trzeba używać go szczególnie dużo, ma rzadką konsystencję, która dobrze się rozprowadza. Poza tym niesamowicie pachnie. Nie znoszę ani rumu ani marcepanu, a ten zapach to jakby połączenie aromatów tych dwóch produktów. I ku mojemu zdziwieniu jestem nim zachwycona. Nie mogę się powstrzymać od wąchania moich dłoni, gdy się nim posmaruję. Przywołuje miłe myśli. Myślę, że masło do ciała o takim zapachu byłoby cudowne. Wróćmy jednak do działania. Przez dwa miesiące użytkowania go moje dłonie były w bardzo dobrym stanie. Bez przesuszeń, nawet skórki przy paznokciach się względnie dobrze zachowywały (a moje smarowanie rąk ma jakąś niezdrową tendencję do pomijania ich, szczególnie, gdy myję ręce milion razy dziennie, a nie po

Vlog.

Obraz
Za dwa tygodnie wracam do dzieci. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak za nimi tęsknię (teatr trochę tłumi to uczucie, ale wciąż jest ono bardzo sine). I tak sobie przypomniałam, że drugi blog z głupszej niż głupiej serii nie zagościł jeszcze na blogu. A ja postaram się zmobilizować jutro, gdy będę miała wolne (o yeah!) napisać coś o przygotowaniach do premiery, premierze samej w sobie i może jeszcze jeden post z recenzją porównawczą kremu do rąk Phenome oraz Alverde? Do jutra.

Z życia w teatrze cz. 1. Codzienność.

Gdy spontanicznie zdecydowałam się na praktyki w teatrze, nie spodziewałam się niczego. Raczej martwiłam się, że moje wymagane sto pięćdziesiąt godzin będę zdobywać dwa miesiące. W końcu aktorzy w dzień śpią, a nocą występują... Trafiłam jednak do teatru, który jest na tyle mały, że aktor to praca na cały etat i na aktorstwie się ona nie kończy. Tak naprawdę moje wyobrażenie potwierdziło to, że nie mogłam dorwać dyrektora, o którejkolwiek godzinie bym się nie pojawiła... Dopiero teraz rozumiem błędy w moim podejściu do tych poszukiwań jego osoby. Dzień w teatrze jest bardzo długi. Zaczyna się między siódmą a dziesiątą rano (to drugie się zdarza dość rzadko) i trwa do dwudziestej-dwudziestej pierwszej. W weekendy mniej więcej do siedemnastej (chyba że jest wieczorny występ, jak to będzie miało miejsce w ten weekend, wtedy można sobie wybić z głowy "wolny" weekend). Pojęcie "dnia wolnego" nie istnieje. Żeby pracować w teatrze, najlepiej tam zamieszkać, wtedy przynaj

Kilka nowych rzeczy.

Obraz
W tym tygodniu zaszalałam i kupiłam sobie Kindle 3G+Wifi. I to główny powód, dla którego ten post się pojawia - jestem po prostu moim Kindelkiem zachwycona (pierwsze co zrobiłam, gdy go naładowałam, było wejście na Koffera). Co prawda drażni mnie, że to nie książka, że nie mogę przewracać kartek, że nie jest tak samo. Że nie pachnie. Ale znowu jest wygoda, jest Internet i podobno mi z nim do twarzy. W ten oto sposób wyczerpałam w tym roku limit finansowy na elektronikę. Przynajmniej dopóki mój telefon nie padnie do końca (już i tak ledwo zipie) i będę zmuszona coś kupić. Na razie zostańmy jednak przy Kindelku. Mam też parę książeczek, które do mnie spłynęły, o tym za chwilę napiszę więcej na moim drugim blogu, zainteresowanych więc tam odsyłam. No i zamówiłam kolejną porcję Elizabeth Arden. Muszę w końcu napisać o niej coś więcej, bo ją po prostu uwielbiam. Do tego jeszcze gratis moja próba przygotowania się w końcu do egzaminu na prawo jazdy. Ale o tym może kiedy indziej... Zara

Praktykantka.

To nie tylko tytuł jednego z moich ulubionych opowiadań z kategorii Harry'ego Pottera, ale także mój obecny status zawodowy. Nie spodziewałam się, że w moim życiu będę w stanie zabrnąć do miejsca, gdzie spędzam 11-13 godzin dziennie (zależy, jak wyjdzie), po powrocie zastanawiam się, czy moje zakwasy objęły jeszcze większą część ciała (a da się?) i modlę się, żebym była w stanie podnieść się rano z łóżka (różnie bywa). Ciężko też mówić o regularnym jedzeniu posiłków. W porządku - jem regularnie. Rano musli i banan, później bliżej nieokreślony obiad (wczoraj była to sałatka w bułce, chyba wegetariański kebab, mniejsza o to). I na tym moje jedzenie się kończy gdzieś do godziny dwudziestej pierwszej, gdy wracam, patrzę tęsknie na rurki z kremem i zjadam na raz pół opakowania (właśnie teraz - do śniadania - zjadłam resztę, więc muszę kupić). Mimo pracy przez pół doby i braku czasu na cokolwiek (wyobrażacie sobie, że napisałam tylko pół recenzji książki, bo nie mam siły?) oraz braku

Berlin.

Obraz
Wczoraj spędziłam praktycznie cały dzień w Berlinie. Z uczelni mieliśmy zaplanowany wyjazd do Muzeum Komunikacji na wystawę, a następnie wykład dotyczący komunikacji międzykulturowej - czyli coś idealnie dostosowanego do naszego kierunku studiów. Ja pojechałam jednak wcześniej, by zakupić kilka rzeczy do Supertajnej Paczki, o której dowiedzie się więcej za parę tygodni. Jednak czasu miałam trochę za dużo, więc zdecydowałam się "pozwiedzać". Tyle że polegało to na chodzeniu między budynkami, których nie znałam, w okolicy Alexanderplatz. I dostałam wczoraj jakiejś obsesji na punkcie Wieży Telewizyjnej i gałęzi, więc cały czas robiłam jej zdjęcia. No i jadłam. Cały czas byłam głodna, ale zdołałam sfotografować tylko jedną rzecz. Byłam wyjątkowo niezorganizowana. Jeden ze sklepów, do których się wybrałam (niestety zdradzić nie mogę jaki) ma kilka filii w Berlinie. Jedna z nich jest na Friedrichstr., ale nie chciałam tam iść, bo wiedziałam, że będę musiała wrócić na Alexanderp