Posty

Lush.

Obraz
Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem Berlina. O tym wiele pisać dziś nie będę - to temat na osobny post. I nie tylko. Powiem tylko, że bawiłam się świetnie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przyjeździe do Berlina, była wizyta w Lushu. Uzbrojona w fioletowy notes z listą rzeczy wparowałam do środka. Uśmiechnięta sprzedawczyni pyta, w czym może pomóc. A ja - grzebiąca właśnie zawzięcie w mojej torebce, by rzeczony notesik znaleźć - powiedziałam, że za moment. Gdy w końcu go wygrzebałam, zaczęłam dyktować, czego potrzebuję (sama bym na pewno nie znalazła, bo de facto nie wiedziałam, czego szukam). Z uśmiechem znalazła mi wszystko (z wyjątkiem jednej rzeczy, która była w edycji limitowanej) i tak oto wydałam dużo pieniędzy w ciągu niespełna pięciu minut od wejścia do sklepu. Co zakupiłam - widać na zdjęciu. Słów nie trzeba. Warto zaznaczyć jedno - niestety żadna z tych rzeczy nie jest dla mnie. Ale nie szkodzi, kiedyś może to nadrobię. Do zobaczenia jutro!

W Niedzicy.

Obraz
W sierpniu, gdy przyjechała do mnie Gia, wybrałyśmy się na małą wycieczkę do Niedzicy. Nie był to mój pierwszy raz - w podstawówce dość często jeździłam do tego zamku (i szczególnie dobrze zapamiętałam charakterystyczny znak informujący o tym, że w zamku straszy), ale z przyjemnością się tam wybrałam. Moje wspomnienia były dość wybiórcze. Kojarzyłam studnię, jezioro Czorsztyńskie i zamek po jego drugiej stronie (w Czorsztynie). Sama okolica mocno zatarła mi się w pamięci. Chętnie to odświeżyłam. Jazda szkolnym autobusem potrafi nieźle pozbawić zmysłu orientacji, dlatego nie wiedziałam, że Niedzica jest tuż przy granicy polsko-słowackiej. Dopiero gdy musiałam tam dotrzeć z dwoma przesiadkami, a potem kolejne trzy kilometry iść na nogach (z czego jeden pod górę, ale wybrałam drogę przez rowy i pola, coby szybciej i nie dookoła dotrzeć w końcu do zamku), zdałam sobie sprawę, że to naprawdę na samym krańcu polski. Niedzica jako wieś w porywach do naprawdę małego miasteczka jest urocza.

Destinations 2013/2014

Lubię podróżować. A jeszcze bardziej lubię planować podróże, wpadać w Reisefieber i zaplanować dokładnie wyjazd, na który mnie nie stać, bądź ma się odbyć w dalekiej przyszłości. Chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać. Uwielbiam patrzeć na tanie loty i analizować, dokąd mogę się wybrać. Potem szukać ewentualnego miejsca na nocleg, podliczać koszty. Mam wrażenie, że to moja mała obsesja. Zawsze po czymś takim mam dobry humor przez dwa dni. Czyli niemal bez powodu. Bo nie jadę, ale jest jakaś idea. I teraz mam ideę. Wyjechać, dokądś i kiedyś. Dlatego zrobiłam sobie listę miast, do których (bardziej niż mniej) realnie wybieram się w tym lub przyszłym roku. Z jedną jedyną powtórką, na której mi bardzo zależy. Kto wie, dokąd jeszcze trafię lub nie trafię. Nie ma znaczenia. To miejsca, które planuję odwiedzić w ciągu prawie dwóch lat. Lwów (powtórka, ostatnio byłam w klasie maturalnej i bardzo się stęskniłam za tym miastem. Chciałabym poznać je lepiej niż tylko chodząc od kościoła do

Kopytka po raz pierwszy.

Obraz
O ile uwielbiam jeść, z gotowaniem bywa różnie. Są też tania, na których wykonanie się nie porywam (lub takie, które ni cholery mi nie wyjdą, ale je dręczę w nieskończoność z nadzieją, że może kiedyś ... tak mam z chlebem czy innymi wytworami zakwasowymi bądź drożdżowymi - z tymi nie radzi sobie też moja mama i jej mama), bo mam w głowie ich wersję idealną i po co mam ją psuć swoimi nieudolnymi tworami? Lepiej iść do kogoś, kto się zna i ugotuje. Taką osobą jest moja babcia, o której trochę ponad miesiąc temu pisałam. Tyle że mam pewien problem - ona jest sześćset kilometrów ode mnie, a mi się zachciewa kopytek (czy też jak to reszta świata nazywa - klusek leniwych). I tak oto obudziłam się w niedzielę rano z myślą: "Muszę zadzwonić do babci po przepis na kopytka". Ale że w niedzielę prędzej by mnie wyklęła, niż podała przepis na cokolwiek, wstrzymałam się do poniedziałku. I wczoraj podjęłam się tego zadania. W kuchni zrobiłam mały bałagan, ziemniaki studziłam w oknie, w tr

Koffer in Berlin: Skąd wzięła się nazwa bloga?

Obraz
Czasem zaskakują mnie pytania, czy wiem, że jest taka piosenka jak tytuł mojego bloga. Dla mnie pewne rzeczy to oczywistości, dla innych niekoniecznie, a ja codziennie uczę się tego na nowo. Myślałam, żeby napisać o tym w jakąś szczególną okazję (urodziny bloga? Jakaś konkretna rocznica?), ale uznałam później, że to bez sensu. Jednak wciąż czekałam na odpowiedni dzień i nadszedł on dziś. Warto wspomnieć o samej idei tego bloga - chciałam założyć jakiegoś - pierwszy raz w życiu - którego bym nie porzuciła po paru miesiącach. Wiedziałam, że jestem w stanie, ponieważ już do tego dorosłam. I w maju, gdy z przyjaciółką postanowiłyśmy, że w sierpniu pojedziemy na trzy dni do Berlina (o studiowaniu w Niemczech mi się jeszcze wtedy nie śniło, a ledwie półtora miesiąca później spadło na mnie jak grom z jasnego nieba) i w związku z tym wydarzeniem czekałam z założeniem bloga. Bo pomysł sam mnie naszedł wraz z jedną z moich ulubionych piosenek Marlene Dietrich. Plan był taki, że pierwszym poste

Latający Titanic i Wyzwanie Foto: Dzień 7. - 2 RZECZY

Obraz
O ile pamiętacie moją przygodę z nietoperzem, powinniście wiedzieć, że przez całe wakacje miałam traumę. A w dodatku dwa tygodnie po tym wydarzeniu przyjechała Kotek ze swoim Pet Shopem nietoperzem. On, jako jedyny z jej kolekcji, pojechał z nami do Berlina. I co tu dużo mówić - zakochałam się. Kotek miała mi go kupić jako prezent świąteczny, ale że wampirek był z edycji limitowanej, było to trochę niemożliwe. W święta upolowałam go jednak sama na Allegro. I w ten oto sposób zdobyłam mojego pierwszego (i zapewne ostatniego) Pet Shopa w kolekcji. Ma na imię Lothar (a niżej w filmiku zorientujecie się, że kotkowy nietoperz jest dziewczynką i ma na imię Lussi - miało być śliczne germańskie Lusse, ale najwidoczniej nie zrozumiała mnie przez telefon). Druga rzecz to efekt mojej ogromnej chęci zjedzenia Kinder Niespodzianki. Kupiłam sobie wersję dla dziewczynek (wiecie, że teraz są z podziałem na płeć? Poniekąd smutne) i nie wiem, dlaczego uroiłam sobie, że niemieckie jajka są mniejsze niż

Wyzwanie Foto: Dzień 6. - NA TALERZU

Obraz
Ładnych kilka lat temu ( gdy jeszcze młoda byłam ) pojechałam z I. do jakiegoś Carrefoura czy innego Selgrosa. Robaczek miał jakieś pięć lat, Kotek była bardzo mała, coś około roczku. I tam na zakupach znalazłyśmy takie talerze. Kupiła jeden dla mnie, drugi dla Robaczka. Talerz, który towarzyszył nam dość długo, dopóki robaczkowy nie został rozbity. Mój trwa w najlepsze. W domu zawsze jadłam na nim, później oczywistością było, że przyjechał ze mną do akademika. Czyż nie jest uroczy? Pamiętam, że Kotek bardzo chciała mi go skonfiskować, ale się nie dałam. Główną jego wadą jest to, że gdy chcę zrobić jakieś ładne zdjęcie z jedzeniem, koty trochę upierdliwie sprawiają, że coś jest nie tak. Czasem marzy mi się jakiś jednobarwny... Ale chyba ten musiałabym wcześniej rozbić, żeby nie musieć się martwić, którego używać. Kto wie, może dożyje ten talerz jeszcze mojego dziecka, miłośnika kotów, który nie odda tego talerza za nic w świecie. Bo Kotek nie jest nim już tak zainteresowana. Ale z dr