Lush.
Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem Berlina. O tym wiele pisać dziś nie będę - to temat na osobny post. I nie tylko. Powiem tylko, że bawiłam się świetnie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przyjeździe do Berlina, była wizyta w Lushu. Uzbrojona w fioletowy notes z listą rzeczy wparowałam do środka. Uśmiechnięta sprzedawczyni pyta, w czym może pomóc. A ja - grzebiąca właśnie zawzięcie w mojej torebce, by rzeczony notesik znaleźć - powiedziałam, że za moment. Gdy w końcu go wygrzebałam, zaczęłam dyktować, czego potrzebuję (sama bym na pewno nie znalazła, bo de facto nie wiedziałam, czego szukam). Z uśmiechem znalazła mi wszystko (z wyjątkiem jednej rzeczy, która była w edycji limitowanej) i tak oto wydałam dużo pieniędzy w ciągu niespełna pięciu minut od wejścia do sklepu. Co zakupiłam - widać na zdjęciu. Słów nie trzeba. Warto zaznaczyć jedno - niestety żadna z tych rzeczy nie jest dla mnie. Ale nie szkodzi, kiedyś może to nadrobię. Do zobaczenia jutro!