Kopytka po raz pierwszy.
O ile uwielbiam jeść, z gotowaniem bywa różnie. Są też tania, na których wykonanie się nie porywam (lub takie, które ni cholery mi nie wyjdą, ale je dręczę w nieskończoność z nadzieją, że może kiedyś... tak mam z chlebem czy innymi wytworami zakwasowymi bądź drożdżowymi - z tymi nie radzi sobie też moja mama i jej mama), bo mam w głowie ich wersję idealną i po co mam ją psuć swoimi nieudolnymi tworami? Lepiej iść do kogoś, kto się zna i ugotuje. Taką osobą jest moja babcia, o której trochę ponad miesiąc temu pisałam. Tyle że mam pewien problem - ona jest sześćset kilometrów ode mnie, a mi się zachciewa kopytek (czy też jak to reszta świata nazywa - klusek leniwych). I tak oto obudziłam się w niedzielę rano z myślą: "Muszę zadzwonić do babci po przepis na kopytka". Ale że w niedzielę prędzej by mnie wyklęła, niż podała przepis na cokolwiek, wstrzymałam się do poniedziałku. I wczoraj podjęłam się tego zadania.
W kuchni zrobiłam mały bałagan, ziemniaki studziłam w oknie, w trakcie robienia połowę składników skonsumowałam. Efekt wyszedł w sumie niezły. Konsystencja prawie taka jak należy (ciut więcej mąki?). Kształt od biedy też odpowiedni.
Jednak - jak już wspomniałam - jestem dzieckiem wybitnie utalentowanym. Mi to nie wychodzi. Po prostu. Nawet gdy babcia wymęczy to ciasto, da mi je do ręki i powie: "Ugotuj", ja coś zepsuję. I nigdy nie wychodzi mi tak dobrze. Bo rozgotuję, za słabo odcedzę (ciężko odcedzić rozgotowane kluski, wierzcie mi - szczególnie mając do dyspozycji jedynie przykrywkę garnka). Albo wszystko na raz. Potem jeszcze utopię to w maśle z bułką tartą (czy tam bułce tartej z masłem), z którymi to tradycyjnie kopytka się u nas podaje, a następnie posypuje cukrem. Wygląda to dziwnie.
Czy na moje usprawiedliwienie podziała to, że zwykle gotuję zamrożone a nie świeże? Bo do mnie samej ten argument nie przemawia.
Nie jestem zatem pewna, czy to efekt mojego antytalentu w kontrolowaniu długości gotowania, czy może faktycznie tej mąki troszkę za mało (ale się nie rozpadały, więc raczej nie w tym tkwi problem...). Niemniej - rozgotowałam. Wiem, że zwykle rozgniatam to widelcem, ale nawet wtedy nie wygląda to jak artystyczna ciapa, jaką się wczoraj uraczyłam.
Na szczęście zrobiłam dużo. Mogę jeszcze poćwiczyć gotowanie. A za pięćdziesiąt lat może mi wyjdzie.
W kuchni zrobiłam mały bałagan, ziemniaki studziłam w oknie, w trakcie robienia połowę składników skonsumowałam. Efekt wyszedł w sumie niezły. Konsystencja prawie taka jak należy (ciut więcej mąki?). Kształt od biedy też odpowiedni.
Jednak - jak już wspomniałam - jestem dzieckiem wybitnie utalentowanym. Mi to nie wychodzi. Po prostu. Nawet gdy babcia wymęczy to ciasto, da mi je do ręki i powie: "Ugotuj", ja coś zepsuję. I nigdy nie wychodzi mi tak dobrze. Bo rozgotuję, za słabo odcedzę (ciężko odcedzić rozgotowane kluski, wierzcie mi - szczególnie mając do dyspozycji jedynie przykrywkę garnka). Albo wszystko na raz. Potem jeszcze utopię to w maśle z bułką tartą (czy tam bułce tartej z masłem), z którymi to tradycyjnie kopytka się u nas podaje, a następnie posypuje cukrem. Wygląda to dziwnie.
Czy na moje usprawiedliwienie podziała to, że zwykle gotuję zamrożone a nie świeże? Bo do mnie samej ten argument nie przemawia.
Nie jestem zatem pewna, czy to efekt mojego antytalentu w kontrolowaniu długości gotowania, czy może faktycznie tej mąki troszkę za mało (ale się nie rozpadały, więc raczej nie w tym tkwi problem...). Niemniej - rozgotowałam. Wiem, że zwykle rozgniatam to widelcem, ale nawet wtedy nie wygląda to jak artystyczna ciapa, jaką się wczoraj uraczyłam.
Na szczęście zrobiłam dużo. Mogę jeszcze poćwiczyć gotowanie. A za pięćdziesiąt lat może mi wyjdzie.
Już wiem do kogo wpadasz na kopytka po sesji... xD
OdpowiedzUsuńZ Twojego maila podanego obok wnioskuję, że masz 22 lata, wiec jeszcze się nauczysz. Ja sama gotuję dopiero 3 lata i jakoś idzie, raz lepiej raz gorzej, a mam 28 :)
OdpowiedzUsuńJa gotuję od dziesięciu lat, ale na pewne rzeczy się po prostu nie porywałam, bo się boję, że spieprzę - no ale jednak spróbowałam :). Są rzeczy, które po prostu nie wychodzą.
UsuńOjezu jak ja nie lubię kopytek :D W ogóle ziemniaków nie lubię :D Do obiadu nigdy nie biorę :D
OdpowiedzUsuńTakże na kopytka do Ciebie nie wpadnę :< :D
Ja kiedyś podpaliłam makaron w garnku, płonął jak pochodnia.
OdpowiedzUsuńTak jeszcze nie miałam i mam nadzieję, że mieć nie będę :).
Usuń