Posty

Paczuszka z Warszawy i coś zachwycającego.

Obraz
Z moim listonoszem znam się już na tyle dobrze, że doskonale wiem, kiedy mu się nie będzie chciało czegoś przynieść i od razu idę po to na pocztę. Ileż mniej nerwów mam zszarganych! Tak też było wczoraj. Wiedziałam, że Kasia wysłała mi paczuszkę z kilkoma ślicznościami i bransoletką Missiu z dziewczynkami, którą wygrałam u niej w konkursie, więc poszłam po nią. Ta niesamowita kobieta nie poprzestała jednak na bransoletce. Przy okazji zakupów zrobionych przez jej siostrę wpadło coś dla mnie - balsam do ust z granatem Burt's Bees (bo trochę narzekałam, że mój barwiony nie zawsze mogę nosić, bo czasem nie mam ochoty na kolor na ustach) oraz migdałowy krem do rąk, którego zapach i konsystencja sprawiają, że mam ochotę wsadzić w niego palce, a potem je oblizać. Cudem się powstrzymuję, bo pachnie bosko. Jak migdałowy krem do tortów. Oprócz tego Kasia wie, że jestem na poszukiwaniu perfum o zapachu kwiatu pomarańczy. Kiedyś L'Occitane miało idealny w swojej ofercie, jednak gdy c

Ulubieńcy lipca.

Obraz
W maju miałam ulubieńców. Ale nagle nadeszła połowa czerwca i okazało się, że nie mam czasu. Gdy nastąpił ostatni tydzień czerwca i należałoby się zabrać za nowych ulubieńców, zaniechałam. Nie lubię spóźnień i wolałam sobie całkiem odpuścić. Potem nadszedł pomysł, by zrobić połączonych maja i czerwca. Ale też coś sprawiło, że zrezygnowałam. Zaś w lipcu nawet nie myślałam o tym, co mogłoby się w nich znaleźć i nie zamierzałam w ogóle robić tego posta. Jednak Kasia wczoraj do mnie napisała, że tak lubi moich ulubieńców, i pod jej wpływem zaczęłam rozmyślać. Ostatecznie post sam się ułożył. Mój lipiec był tak różnorodny, że nie bez powodu koncentruje się na końcu miesiąca. Podejrzewam, że nic z jego początku nie mogłabym sobie przypomnieć. I w ten oto sposób są to ulubieńcy końca lipca, ale gdyby pojawili się na jego początku, to zapewne by przetrwali do dziś. Jak i zresztą jest.  1. Kosmetyki. Odkąd mojego nie-mineralnego Garniera wycofali ze sprzedaży, a mineralny okazał się je

Koszmar.

Istnieje kilka koszmarnych rzeczy na świecie. Niemożność bycia tam, gdzie się chce, konieczność posprzątania, psucie planów przez osoby trzecie, wyjazd do domu, przeprowadzka, telefon wmawiający, że nie ma w nim czegoś, co jest i w dodatku przypalenie kompotu. I te wszystkie rzeczy mi się przydarzyły, bądź bardzo ambitnie się zbliżają. Czasem się zastanawiam, jakim cudem ja to wszystko wytrzymuję. Dobrze, teraz przesadzam, bo to nie są wielkie problemy, ale przy tych chorych temperaturach (jakim cudem rozbolało mnie gardło?) odechciewa się żyć, a co dopiero działać. Jeszcze dołożę bolącą nogę, co zdecydowanie utrudnia mi bieganie. Od jutra zaczyna się znowu teatr. Cztery tygodnie bez niego zaowocowały zbyt dużą ilością wolnego czasu, z którym nie miałam co zrobić (a może mi się nic robić nie chciało). Niestety w czwartek wyjeżdżam na chwilę w góry i potem do domu, co oznacza, że na wstępie mój teatr praktycznie nie będzie istniał. Hurra! O radości iskro bogów... Na dodatek w czasie

Stopy - największa tajemnica wszechświata. Czyli kupiłam sobie buty... I naszło mnie na refleksję o stopach.

Obraz
Nienawidzę kupowania butów. Będę powtarzać to w nieskończoność, aż na dobre zapisze się w annałach historii. Istnieje kobieta, która nie znosi kupować butów. Nie znosi nosić butów. I w ogóle nie znosi butów w ich całej idei - jakakolwiek by ona nie była. Buty to koszmar. Wyjątkiem są najróżowsze. Ale i one praktycznie należą już do przeszłości, choć pewnie będę próbowała je nosić, dopóki pozostanie chociaż resztka platformy i ich różowości. Sama nie wiem, czy mój problem z butami wiąże się z tym, że nie cierpię moich stóp. Tak przypuszczam, choć to żadne wyjaśnienie. Bo moje stopy to jedna kwestia, ale fakt, że uważam stopy za duże, nieładne i obrzydliwe - bez względu na to, do kogo należą - już świadczy o czymś innym. A buty na obcych stopach mi się czasem podobają. Mam swoje schizy związane ze stopami. Przez lata nawet na nie nie patrzyłam. Uważałam, że są okropne. Nie nosiłam sandałów, żeby świat nie musiał ich oglądać. I nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. Dopiero w tea

Oder-Spree-Land

Obraz
Niemcy mogą kojarzyć się ze wszystkim - samochodami, piwem, fioletowymi krowami... ale ja nigdy nie wpadłabym na to, że mogą być bajecznie zieloną krainą przeplataną wodnymi kanałami - niektórymi cudownie zarośniętymi strzałkami wodnymi, liliami i innymi bliżej mi nieznanymi roślinami. Nie dziwi nikogo para płynących przez Alte Spree łabędzi wraz ze swoim brzydkim kaczątkiem, gdy po drugiej stronie radośnie bawi się rodzina kaczek. Dookoła latają ważki (akurat trwa okres godowy, więc zwykle sklejone ze sobą po dwie), a raz na jakiś czas z krzaków nagle wylatuje czapla ze swoim łupem. W końcu to miejsce idealne dla rybaków. Przez całą tę krainę (która rozciąga się na południowy-wschód od Berlina) ciągną się niezliczone rzeki, kanały, odnóża i jeziora. Dookoła jest pełno zieleni i, jak to w Niemczech, wszystko ma swoje zasady. Łodzie motorowe nie mogą płynąć rzekami (za to kanałami już tak), woda nie jest co prawda krystalicznie czysta, ale metr lub więcej wgłąb można coś dostrzec

Bo on wielkim poetą był. Czyli jak dobrze znamy nasze własne życie.

Te słowa zna każdy - we mnie wywołują jedynie pełen politowania śmiech (i nie tylko dlatego, że z Gombrowiczem mi nie po drodze). Dziś jednak z Polską mają niewiele wspólnego, a raczej z wielkim niemieckim poetą, świętością i sam Mefistofeles wie czym jeszcze. Z niejakim Johannem Wolfgangiem von (od 1782 roku*) Goethe. Zanim powiecie, że jego życie Was nie obchodzi (a ja przyznam Wam z mojego filologicznego punktu widzenia rację), opowiem Wam historię. Dwa lata temu w pocie czoła, z zaciągniętymi zasłonami w pokoju i po indyjskim obiedzie, który sama ugotowałam, zatopiłam się w tonie notatek (czyli zbędnej górze makulatury) z historii literatury niemieckiej. Z racji, że miesiąc wcześniej oblałam egzamin (na który byłam dobrze przygotowana, ale UJ to UJ), uparłam się, że poprawkę zdam. Oblałam na wielkim poecie. Bo nie znałam jego życiorysu dzień po dniu. Zaledwie rok po roku. I dowiedziałam się, że to wstyd. Na początku września czekała mnie powtórka z rozrywki, również ustna. I na

O zakupach i o tym, że nareszcie mam czas.

Obraz
Wczoraj pomalowałam paznokcie. Na różowo - w kolorze mojej torebki. Co w tym dziwnego, skoro rok temu wpadłam w mały nałóg kupowania lakierów to paznokci? A to, że od pięciu miesięcy miałam ochotę na ich pomalowanie, jednak nie miałam czasu, lub ten czas był tak krótki, że zapominałam o tym, że tego chcę. I ostatecznie mi się udało dopiero wczoraj. To był ten moment, w którym odkryłam, że mam czas. A dziś, nim wyszłam na zakupy, zrobiłam nawet makijaż - i to nie sceniczny, a normalny! Tego już było dla mnie za wiele. Wakacje? Nie, ja ich jeszcze nie mam. Ale czas owszem, choć nie całkiem wolny. Gdy uporam się z analizą językoznawczą jednej z baśni braci Grimm, będę mogła uznać, że mam czas. Poszłam w zasadzie po spodnie. Bardzo chciałam jakieś kupić, ale w tym siedlisku sieciówek nie jest tak prosto. W tzw. normalnych sklepach z ubraniami też nie. Mimo to wpadłam na genialny pomysł - jako że jestem z lekka kurduplowata i zdecydowanie chuda, to spróbujemy na dziale dziecięcym w  H&a