Posty

W Gdyni.

Obraz
Nigdy nie spędziłam weekendu nad morzem. Nie wiem czemu, ale wyjeżdżanie na weekendy wydaje mi się przynależeć wyłącznie do ludzi, którzy mają pieniądze. Biedni albo siedzą w domu, albo oszczędzają calutki rok (bądź biorą kredyt) i jadą na dziesięć dni. Raz do roku i na tym kończą się wypady. A weekend nad morzem to rzecz, cóż, naprawdę świetna. A figę! Nie świetna, bo to za mało czasu. Mogłam być tam szczęśliwa, czuć, że żyję, nadrabiać zaległości, a potem zmywać cudze naczynia przez półtorej godziny (takiej ilości brudnych sztućców na raz w życiu nie widziałam, nawet u mnie w domu) i gotować obiad. I posprzątać, bo nie mogę patrzeć na ten bałagan. A potem wyjść w nocy i wrócić nad ranem. Spać nie więcej niż pięć godzin, ale być wyspana. I wciąż niezdrowo wręcz szczęśliwa. Przez cały rok jestem energooszczędna - nie wysilam się ani odrobiny bardziej niż to konieczne. A tam wręcz nią kipiałam. Wystarczyło mi pół godziny snu i świat należał do mnie. Nieważne, czy planem na jego zdoby

Berlin - Volkspark Mariendorf

Obraz
Dziś będzie trochę bardziej kolorowo niż poprzednio - a raczej zielono. Bo zabiorę Was w berlińską parkową podróż. Nie będę się rozdrabniać i opowiadać. Kilka rzeczy mnie urzekło, ale możecie je zobaczyć na zdjęciach. Dodatkowo powiem, że znajdują się tam także boiska oraz siódmy największy stadion piłkarski w Berlinie (tak mi powiedziała Wikipedia). Spokojne miejsce na wyprawę w zielone. Bo tam naprawdę jest zielono. Podejrzewam, że ma wiele ukrytych ciekawych miejsc (ogród różany, czy coś...), jednak nie miałam okazji ich poszukać. Dlatego ta fotorelacja jest trochę jednostronna i wodnista. Bo mam obsesję na punkcie wody. Park znajduje się niedaleko Tempelhof . Dojazd: U6 z Friedrichstr. w stronę Alt-Mariendorf, ostatnia stacja.   Nie wiem tylko, czemu V. cały czas mówiła mi, żebym upolowała sobie te kaczki na obiad... Do dziś się zastanawiam i wciąż nie wymyśliłam żadnej logicznej odpowiedzi. Trochę nudziłam, że brakuje mi niedźwie

Bezzdjęciowo, prawojazdowo, planowo.

Dziś sobie trochę pogadam, bo odkryłam na Kofferze przerost formy (zdjęć) nad treścią. Będzie pusto, szaro i smętnie - jak wczesne poranki typu siódma rano, o której zaczynam jutro moją trzecią jazdę. Tak! Nareszcie zaczęłam! Pierwsza była w poniedziałek, ale za to następną mam bodajże w przyszłą niedzielę... Bo cóż, wyjeżdżam w piątek na weekend do Gdyni, gdzie zamierzam dobrze się bawić . Po powrocie będę mieć trochę ponad tydzień, żeby na dobre przygotować się do półtoradniowego wyjazdu do Frankfurtu. Stamtąd do Warszawy, a po dwóch dniach w Stolicy ruszam w Budapeszt. Z Gią oczywiście. Potem wracam do domu - na jazdy, oczywiście. Może w końcu nauczę się nie próbować rozbijać jakiś pojazdów. Tak subiektywnie uważam, że jazda do przodu idzie mi całkiem nieźle. Jak na osobę, która panikowała, że nie potrafi odpalić samochodu (po dniu dzisiejszym nie mam najmniejszych wątpliwości, że potrafię. Potrafię nawet patrzeć na drogę, a nie swoje odbicie w lusterku, rozmawiać z instruktore

Śniadanie w Charlotte.

Obraz
To miejsce jest niemal owiane legendą. W warszawskiej wersji spotkać można celebrytów wszelakiej maści, w Krakowie na szczęście Charlotte jest mniej oblegana. A jednak słychać w różnych miejscach o bułce tartej za 7 zł (to prawda! Sama widziałam!) i makaronikach za 4, których należy szukać z lupą na talerzu (faktycznie troszkę mniejsze niż te, które miałam okazję jadać, ale lupy nie potrzebowałam). Z Gią rozważałyśmy wiele miejsc, do których chciałyśmy się wybrać, by coś zjeść, jednak moje "chcę do Charlotte" zwyciężyło z powodu braku lepszych opcji. Gia zamówiła Śniadanie Charlotte, które składało się z koszyka pieczywa (ciemne, jasne, drożdżowe i croissant), konfitury oraz kawy. Ja zdecydowałam się na Assiette de Charcuterie, czyli talerz wędlin i przysmaków francuskich. Do tego wzięłam zieloną herbatę z lawendą, która zaintrygowała mnie już w trakcie przeglądania menu w Internecie. Takie śniadanie mogłybyśmy jeść codziennie. Za cenę mojego zestawu (9 zł bez herbaty)

"Dziewczynka w czerwonej sukience"

Obraz
Nie powinno się mnie wpuszczać do muzeum.

Day in Cracow. Shopping, eating and eating.

Obraz
Gia była na tyle miła, że zdecydowała się mnie odwiedzić, co sprawiło, że ruszyłyśmy w Kraków. Już obie ustaliłyśmy, że ja mogę w życiu nic nie robić, jedynie jeść, więc zaczęłyśmy od jedzenia właśnie. Poszłyśmy do miejsca, które sobie jakiś czas temu ukochałam - Karmy. Następnie Empik, gdzie wydałam stanowczo za dużo pieniędzy, Galeria Krakowska (gdzie obie wydałyśmy ich zdecydowanie zbyt wiele), a na końcu sushi, na które ja (!) już nie miałam siły, bo po śniadaniu nie byłam głodna, choć minęło od niego pięć godzin. W Karmie jadłyśmy - jakże by inaczej - ciasto owsiano-daktylowe (mniam), Gia pancakes z bananami i syropem klonowym (które, choć sycące i wielkie, były bardziej omletami), a ja hummus z grzankami, który także był bardzo sycący, przez co go nie zjadłam do końca i później już nie chciało mi się jeść. Do tego kawa (dla Gii ) i herbaty (for both of us). Po naKARMieniu się poszłyśmy dalej. W Głównej Księgarni Naukowej kupiłam sobie mały fioletowy notes - takiego