W Gdyni.
Nigdy nie spędziłam weekendu nad morzem. Nie wiem czemu, ale wyjeżdżanie na weekendy wydaje mi się przynależeć wyłącznie do ludzi, którzy mają pieniądze. Biedni albo siedzą w domu, albo oszczędzają calutki rok (bądź biorą kredyt) i jadą na dziesięć dni. Raz do roku i na tym kończą się wypady. A weekend nad morzem to rzecz, cóż, naprawdę świetna. A figę! Nie świetna, bo to za mało czasu. Mogłam być tam szczęśliwa, czuć, że żyję, nadrabiać zaległości, a potem zmywać cudze naczynia przez półtorej godziny (takiej ilości brudnych sztućców na raz w życiu nie widziałam, nawet u mnie w domu) i gotować obiad. I posprzątać, bo nie mogę patrzeć na ten bałagan. A potem wyjść w nocy i wrócić nad ranem. Spać nie więcej niż pięć godzin, ale być wyspana. I wciąż niezdrowo wręcz szczęśliwa. Przez cały rok jestem energooszczędna - nie wysilam się ani odrobiny bardziej niż to konieczne. A tam wręcz nią kipiałam. Wystarczyło mi pół godziny snu i świat należał do mnie. Nieważne, czy planem na jego zdoby