Śniadanie w Charlotte.

To miejsce jest niemal owiane legendą. W warszawskiej wersji spotkać można celebrytów wszelakiej maści, w Krakowie na szczęście Charlotte jest mniej oblegana. A jednak słychać w różnych miejscach o bułce tartej za 7 zł (to prawda! Sama widziałam!) i makaronikach za 4, których należy szukać z lupą na talerzu (faktycznie troszkę mniejsze niż te, które miałam okazję jadać, ale lupy nie potrzebowałam). Z Gią rozważałyśmy wiele miejsc, do których chciałyśmy się wybrać, by coś zjeść, jednak moje "chcę do Charlotte" zwyciężyło z powodu braku lepszych opcji.

Gia zamówiła Śniadanie Charlotte, które składało się z koszyka pieczywa (ciemne, jasne, drożdżowe i croissant), konfitury oraz kawy. Ja zdecydowałam się na Assiette de Charcuterie, czyli talerz wędlin i przysmaków francuskich. Do tego wzięłam zieloną herbatę z lawendą, która zaintrygowała mnie już w trakcie przeglądania menu w Internecie.

Takie śniadanie mogłybyśmy jeść codziennie. Za cenę mojego zestawu (9 zł bez herbaty) spodziewałam się może jednego plasterka szynki parmeńskiej i tego zabawnego (choć niesamowicie pysznego - lepszego od mojej ukochanej parmeńskiej) salami. Na talerzu było tego jednak sporo. Przysmakiem francuskim okazało się gotowane i mielone mięso wieprzowe. Do tego cztery grzanki, które były tą częścią, którą należy określić jako "za mało". Jest to jednak dobrze pomyślane, ponieważ aż prosi się o zamówienie koszyka pieczywa (7 zł), żeby dojeść wędliny.
Śniadanie Charlotte było nie mniej smaczne niż mój talerz. Jednak po pierwszym kęsie chleba uznałam, że grzanki były o niebo lepsze. Za to konfitury! Próbowałyśmy pomarańczowej oraz malinowej. W tej ostatniej się zakochałam (smakuje podobnie do wyrobu firmy Schwartau, jednak - jak to ujęła Gia - nie ma w sobie tyle kwasku cytrynowego). Niezwykle pyszny był także croissant, jednak nie mniej dobre są te, które sprzedają w Almie, choć trochę mniejsze, jednak zdecydowanie tańsze.

Prawdziwym powodem do zachwytu okazała się jednak moja herbata. Nie spodziewałam się, że może to być coś tak pysznego. Delikatna, niegarbnikowa, o ślicznym zielonym kolorze i subtelnym, nienatarczywym aromacie naturalnej lawendy, nie zaś chemicznego aromatu. Niestety za dwanaście torebek należy zapłacić 60 zł, co mnie skutecznie zniechęciło do zakupu. Czajniczek kosztował 7 zł.

Często się mówi, że dają naprawdę mało masła. Z tym się mogę zgodzić. Dla nas obu miała wystarczyć ta jedna kosteczka, jaką widać na zdjęciu. Na szczęście obsługa nie robiła problemu, gdy poprosiłam o dodatkowe porcje. Jeśli zaś chodzi ogólnie o obsługę, kelnerka, która nas obsługiwała, była niezwykle miła i przyjazna. Jednak przy płaceniu zdarzył się incydent, na myśl o którym robię się niewysłowienie wściekła. Kobieta przy kasie zaczęła mówić do mnie per ty, co wyzwoliło we mnie frustrację, jednak uprzejmość i zdziwienie, że potraktowała mnie protekcjonalnie, sprawiły, że nie zareagowałam odpowiednio do sytuacji. Nieważne, na ile lat wyglądam, bądź ile ona myśli, że ja lat mam, ale to wciąż ja jestem klientem, a jej płacą za stosowne do jej pozycji w danej sytuacji zachowanie.

(Nigdy nie zapomnę, jak zabrałam mojego Kotka - a ma ona osiem lat - na sushi do 77 i tam kelnerka zwracała się do niej per pani. Może to brzmieć trochę absurdalnie, ale moim zdaniem tak powinna się zachowywać obsługa i ja sama na ich miejscu tak bym się zachowywała.)

Jeszcze wspomnę o wystroju. Nie podobał nam się. Brakuje tam atmosfery francuskości i pomysłu. Podłoga jest brudna, stoły czarne i lakierowane (niczym z Ikei, co jest dość prawdopodobnym miejscem zakupu), a samo miejsce nie służy chęci spędzenia tam nie wiadomo ile czasu. Jest zimne (tylko pod względem atmosfery, bo o klimatyzacji chyba nie słyszeli i myślałam momentami, że się ugotuję). Stoliki na zewnątrz wcale nie sprawiają, że można pomyśleć, iż stoją przed Charlotte. Gdybym nie podniosła wzroku, zapewne przeszłybyśmy cały Plac Szczepański, próbując ją bezskutecznie znaleźć. A w damskiej toalecie powinien być wieszak na torebkę/płaszcz.
Pewnie odwiedzimy Charlotte jeszcze nie raz. Wbrew opiniom wcale nie jest aż tak drogo, jak można się spodziewać, a jest naprawdę smacznie. Poza tym Charlotte otwarta jest bardzo długo (bodajże do pierwszej w nocy!) i sami pieką ten smaczny chleb kilka razy dziennie (co też można obserwować w sali na dole). Mimo to na myśl o bułce tartej za 7 zł wciąż chce mi się histerycznie śmiać.

Komentarze

  1. Uwielbiam śniadania, to mój ulubiony posiłek :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do zachowania obsługi i mówienia na "ty" to też mnie to zaskoczyło w Krakowie, ale już się przyzwyczaiłam i nawet polubiłam. Wolę taką bezpośredniość niż sztywniactwo. Zwłaszcza że jestem młoda, kelnerzy w Krakowie to też głównie młodzi ludzie. (Wiadomo, że co innego w restauracji gdzie płaci się 100zł za obiad). Pamiętam jak kiedyś obsługa zaskoczyła tak mojego chłopaka pytając "przedłużyć Ci tą kawę wrzątkiem?" - nie dość, że zmieszał się przez tą bezpośredniość to jeszcze nie zaskoczył na początku o co chodzi :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS