Jesień.
Owionęło mnie chłodne powietrze, gdy tylko wyszłam z domu. Lekki wietrzyk zawiewał zapachy jesieni, tradycyjne, ciężkawe. Złapałam głębszy oddech i przymknęłam oczy, a zapach dymu i mokrych liści przywołał wspomnienia z dzieciństwa, gdy sąsiedzi palili trawę, a my rozpalaliśmy ognisko za domem. Kawałki papieru zwęglały się, a gorące powietrze unosiło je do góry, rozsyłając po całej wsi. Nazywałam je baby jagami, choć do tej pory nie jestem pewna, skąd to się wzięło. Czy czarne skrawki przypominały czarownice na miotłach? Była w tym jakaś magia, nie mogę temu zaprzeczyć. W całym ognisku właśnie one były najlepsze, oprócz oczywiście pieczonych w popiele ziemniaków, ale te ostatnie nie były stałym punktem programu. Odezwała się we mnie tęsknota za prawdziwym ogniskiem, takim z wielkiego zdarzenia, gdy płomienie były wyższe niż ja sama, a żar potrafił stopić świecę dwa metry od ognia. Gdy końce kijów na kiełbasy zajmowały się ogniem, a mięso było przypalone i dzięki temu niejako doskonał