Spacer nad Odrą i pożegnanie z teatrem.

Siedzę w domu już od miesiąca. Nosi mnie i nie mam co ze sobą zrobić. Siedzenie całymi dniami przed komputerem to katorga. Mam już dość. Domu, siebie, świata. Chcę coś robić, ale powoli zauważam, że brakuje mi motywacji do czegokolwiek. Ledwo staczam się z łóżka każdego dnia. Wczoraj się zwyczajnie wkurzyłam i postanowiłam, że idę biegać - czy mi się to podoba czy nie!

Z tego biegania wiele nie wynikło, bo po czterech i pół kilometra uznałam, że nie dam rady, więc przerzuciłam się na interwały, ale po niecałym kilometrze stwierdziłam, że i tego mi się nie chce. Usiadłam zatem na słupku i wpatrywałam się w Odrę, przeganiając latające dookoła mnie owady. I tak sobie rozmyślałam. O teatrze, o przyszłości, o przyjeździe mojej przyjaciółki w przyszłym miesiącu, o naturze, strefie komfortu, o sobie. Puściłam kilka kaczek na wodzie. Nie wyszłam poza trzy odbicia, a potem skończyły się płaskie kamyki i tyle z tej rozrywki. Zastanawiałam się, czy rośnie tam czosnek niedźwiedzi (w tym roku jakoś zapomniałam kupić). Oglądałam chmury, słońce odbijające się w Odrze... I podjęłam decyzję.

Od mojego postanowienia o zerwaniu z teatrem pojawiłam się tam dobrowolnie trzy razy - by odebrać mojego Niemca, bo mieliśmy jechać do Berlina, na jeden występ (przy czym zostałam wkurzona i poszłam z powrotem do domu) i na jeszcze jeden występ. Do tego dwa razy grałam (po naszej sztuce wielkanocnej), więc być musiałam. Poza tym miałam w sobie ogromną blokadę - od dwóch tygodni próbowałam tam pójść, ale moje ciało odmawiało współpracy. No i wczoraj poszłam biegać, znieczuliłam się i uznałam, że mogę, dam radę. Po bieganiu i spacerze (niemal dwugodzinnym) oraz dmuchaniu w dmuchawce zebrałam się w sobie i zamiast zamknąć się w domu, zrobiłam te parę kroków dalej w stronę teatru. Jestem silna, dam radę, grunt to być pozytywną. W końcu to ja mam z nimi problem, a nie oni ze mną, więc mnie nie zjedzą. Tak sobie myślałam.

Wchodzę do teatru. Mój Niemiec mówił, że robi rybę, więc szukam go w garderobie. Wchodzę tam i oprócz sceny płaczu i złego spojrzenia w moją stronę nie ma nic. Niemca brak. Przynajmniej mojego. Dowiaduję się, że go nie ma. Okay. Idę szukać w piwnicy. Tam też go nie ma. Już chcę na niego czekać i się pojawia. Atmosfera w garderobie jest niefajna, więc idziemy do piwnicy (on ze swoją rybą, ale ostatecznie nie robi z nią nic), po czym wracamy na górę. Zastanawiamy się, jak otworzyć nowy ekspres do kawy (mi się to w końcu udaje) i zaczyna się grupa środowa dla dorosłych. No to idziemy jeszcze wyżej. Przy czym F. na nas wskazuje, żebyśmy poszli za nim i pierwsze słowa, jakie do mnie mówi (poza tym w garderobie, że mojego Niemca nie ma) to: 

Nie chcę cię tu.

Nadszedł ten moment, którego bałam się od półtora roku (czyli zanim postanowiłam, że odchodzę, ale po tym gdy z moim Niemcem - po pół roku ścisłej tajemnicy - ujawniliśmy, że jesteśmy razem). I tak się zastanawiam. Czemu? Co zrobiłam? To dlatego że się w ostatnich tygodniach nie pojawiałam? Mój Niemiec patrzy na niego z niedowierzaniem.

I wiecie, co się okazało? Po Nocy Walpurgii pojechałam z moim Niemcem do jego rodziców i zaczęła się tam nasza tradycyjna litania zarzutów pod względem teatru (pierwsze cztery godziny zaliczyliśmy po Bożym Narodzeniu - dziwię się, że oni to wytrzymali). I on opowiedział o tym wczoraj w teatrze, mówiąc, że ja ją zainicjowałam. Co zresztą prawdą nie jest, ale mój Niemiec nigdy nie grzeszył pamięcią absolutną. Ta drobna nieścisłość mi nawet nie przeszkadzała. Nie potrafiłam jednak zrozumieć, dlaczego tak prywatna rozmowa, która mogła wywołać jedynie huragan, w ogóle wyszła na jaw. Ale to nie koniec. F. nie skończył na tym, co mu przeszkadzało. Poszedł dalej. Uznał, że on nie widzi w naszym związku żadnej miłości i że to przeze mnie mój Niemiec jest takim beznadziejnym aktorem. Doszła do tego kolejna tyrada z radami odnośnie związków. I to od ostatniej osoby, która takich rad ma prawo udzielać.

Nawet fakt wyrzucenia mnie z teatru na zawsze i na wieczność (nie dowiedziałam się jednoznacznie, czy w przyszłym miesiącu gram - pewnie jeśli nie znajdą szybko zastępstwa, będę musiała) mnie nie zabolał. Przecież i tak mnie już tam nie było i teraz nie muszę się przynajmniej zmuszać, by w ramach przyzwoitości czasem się pojawiać. To wpieprzanie się w mój związek doprowadziło mnie do rozstroju nerwowego. Nikt mu nie nadał takiego prawa.

Powiedziałam mu to. I wyszłam.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS

O zakupach i o tym, że nareszcie mam czas.