Dolina Chochołowska i Grześ - nasze pierwsze wspólne szczytowanie.

Z moim Niemcem mieliśmy ambitne plany na nasz polski tydzień - Kraków, Dolina Chochołowska, Pięć Stawów, odwiedziny u moich rodziców i mały wypad nad rzekę. Wszystko było idealnie zaplanowane, dopięte na ostatni guzik, nawet zorganizowałam nam kierowcę. Oczywiście wszystko byłoby nie tak, gdyby plany nie wzięły w łeb. O tym opowiem jednak troszkę później. Teraz o tym, co się udało.

W niedzielę przed ósmą rano wyjechaliśmy w stronę Zakopanego. Przy okazji kilka razy minęliśmy zjazd do Doliny Chochołowskiej, nim udało nam się wjechać tam, gdzie trzeba. Całej drogi od parkingu nie przeszliśmy pieszo, tylko wpakowaliśmy się do tzw. kolejki, która - jak widać na powyższym zdjęciu - była niebieskim traktorem z wagonikami. Niech zwą to kolejką, dla nas był to tylko i wyłącznie traktor. Dzięki niemu (i wydatkowi 5zł/os) straciliśmy kilka kilometrów. Można też było wypożyczyć rowery, ale zarówno my, jak i jakaś wycieczka z dziećmi, zdecydowaliśmy się na traktor. Potem czekała nas droga przez las. Jeszcze rok temu nie była tak zniszczona, ale burze w Tatrach potrafią doprowadzić do niemałych szkód. Było to widać po drodze - zawalone drzewa, osunięte stoki... Góry jednak nie tracą wiele ze swojego majestatu z powodu odrobiny błota i porozrzucanych patyków. Od prawie dwóch lat nie byłam w Tatrach i tęskniłam za tym widokiem, tym powietrzem, tymi trasami. Choć kocham morze, jestem dzieckiem gór i nie jestem w stanie temu zaprzeczyć, choćbym nie wiem jak chciała.

Po drodze spotkaliśmy owce, baców, potoki i innych miłośników gór (bądź osób takich jak mój Kotek - które zostały zmuszone, by się tam wybrać - jakże ona narzekała!). Nie ma nic piękniejszego, niż zanurzyć ręce w lodowatej wodzie, ochlapać twarz, czy napić się wody prosto z rzeki. Ale nie radzę wsadzać tam bezpośrednio twarzy (to nie był mój najmądrzejszy pomysł, ale też nie najgłupszy w trakcie tej wyprawy...). W końcu dotarliśmy do schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Po krótkiej przerwie na toaletę i - niezdrową - przekąskę zebraliśmy się do wychodzenia na Grzesia. Górę może niepozorną, ale potrafiącą wycisnąć co nieco z turysty idącego najprostszym szlakiem. Mi to nie przeszkadzało. Robiliśmy sobie co jakiś czas krótkie przerwy, a ja ciągle zbierałam garście borówek i poziomek z krzaków oraz szczawiku zajęczego, mówiąc, że trasami, gdzie rośnie jedzenie, mogę chodzić. Gdy skończyły się borówki, zaczęła się kosodrzewina. To już ostatni kawałek przed szczytem z wąskimi ścieżkami i osypującymi się kamieniami. To właśnie tutaj mija się największą ilość osób idących z przeciwka, to stąd można zobaczyć góry dookoła. A potem poczuć się mróweczką na szczycie świata.

To pierwszy szczyt, na który dotarłam z moim Niemcem. Mam nadzieję, że nie ostatni. Tam zjedliśmy czekoladę, która topiła nam się w palcach i podziwialiśmy burzę, która krążyła nad słowackimi Tatrami. W końcu na Grzesiu przekroczyliśmy granicę między państwami. Szybko schodziliśmy z góry. Przy czym to szybko w moim wykonaniu polegało na zbieganiu. Czułam się jak kozica, ale już pod sam koniec okazało się, że jestem raczej głupią kozą, gdy malowniczo wyrżnęłam przed parą górali, haratając sobie kolana i dłonie. Na szczęście niedaleko zaczynał się znowu potok i mogłam oczyścić jakoś moje rany w lodowatej wodzie, śmiejąc się. Pogody ducha w trakcie tego wypadku nie straciłam, choć mogło być znacznie gorzej. Potem nie mogłam zbytnio chodzić - od wypadku minęły dwa tygodnie, a rany mi się jeszcze nie zagoiły. Zjedliśmy obiad w schronisku (ja placki ziemniaczane z oscypkiem i żurawiną), a potem schodziliśmy już do samochodu. Przed nami było jeszcze ładnych parę kilometrów drogi. I zaczęło padać.

Potem rozwinęło się to do ulewy.

Przemokliśmy.

A ja wciąż nie mogłam zginać, ani prostować kolan. Bolało dziadostwo, choć zalepiłam to plastrami. Cóż, trzeba było iść. Dojść do traktora. A potem dojechać do końca.

Przy traktorze deszcz, o ironio, przestał padać. Na koniec kupiliśmy świeżutkie oscypki za grosze (nie przetrwały przejścia tych paru kroków do samochodu), a ja - narzekając na moje kolana, ale ani sekundę nie żałując tego szaleńczego biegu i głupiego poślizgnięcia się na błocie - wtuliłam się w mojego Niemca i podziwiałam czarne chmury na drodze przed nami. 

Dwa dni później mieliśmy jechać do Pięciu Stawów, ale zarówno kierowca jak i ja dorobiłyśmy się bardzo poważnych problemów żołądkowych, które sprawiły, że kolejne trzy dni spędziłyśmy w łóżku. I na tym rozrywki w trakcie naszych polskich wakacji się skończyły, bo z łóżka wyszłam tylko po to, by przesiąść się do autokaru i wracać do Niemiec. Do domu.
Najgorsze pozaklejałam. A potem się cieszyłam, że założyłam krótkie spodenki, bo po długich nie zostałoby nic.

Komentarze

  1. ou.,, wspólczuje upadku, a ja na Grzesiu byłam jakieś 4 lata temu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był mój pierwszy raz na Grzesiu :). Choć w dzieciństwie dużo chodziłam po górach, na Grzesiu wcześniej nie byłam.

      Usuń
  2. Ja chcę w góry! Bardzo chcę, chcę się poszwendać i zjeść moskola!! Ostatnie zdjęcie mega brutalne. Zgroza!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co to jest moskol? :). Prawdziwa zgroza została zaklejona, a szkoda, że dłoni nie widziałaś! Tam się najgłębiej uszkodziłam, choć prawe kolano najdłużej się goiło.

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS