Jak spędzić niedzielę i nie zwariować.

 Bóg mi świadkiem, że całe życie nie znosiłam niedziel. W ostatnim czasie je trochę lubię, bo to właśnie w te dni zdarza się, że z moim Niemcem mamy oboje wolne i możemy spędzić ze sobą cały dzień, leniwie wylegując się w łóżku, jedząc wspólnie śniadanie (w tygodniu jestem zbyt leniwa, by wstać i z nim zjeść) i oglądając coś. Gorzej jest, gdy niedziela okazuje się ostatnim terminem wysłania kolejnego fragmentu pracy licencjackiej. Który to fragment zaczęło się w sobotę. A ten fragment jest dokończeniem fragmentu, który należało wysłać poprzednim razem. Czyli jesteśmy w czarnej dupie. Mamy problem. Nie, to ja mam problem.

Gdy już spędziłam dwie trzecie dnia na pisaniu (i dyktowaniu przepisu na genialną zupę rzodkiewkową) i doszłam nawet do jakiś wniosków, złapałam mojego mężczyznę za rękę i powiedziałam, że idziemy. Zapytał, dokąd. Odpowiedziałam, że mu nie powiem. Nie musi się bać, będzie tylko strasznie.

Zapytał, czy pojedziemy nad jezioro. Zaraz dodał, że wtedy kazałabym mu spakować kąpielówki. Patrzę na niego sceptycznie: "Jesteś pewien?". Skapitulował. Racja. Ze mną nic nie wiadomo. "Czy to jest w Polsce?", zapytał. "A co ja bym w Polsce miała wymyślić? Idziemy do Biedronki po margarynę, przecież to ustaliliśmy", wytknęłam mu i idziemy dalej przez opustoszały most łączący Frankfurt i Słubice. Opustoszały, bo oba miasta będą miały wspólną instalację grzewczą i właśnie ją budują. Most jest zamknięty dla samochodów na kilka tygodni. Raj. Aż się chce jechać na rowerze (po czym - gdy już pojechałam - okazuje się, że to wcale nie taki dobry pomysł).

W końcu wychodzimy z Biedronki. Widzę białego gołębia i podążam za nim (dobra wymówka, by partner nie pytał, dlaczego idziemy inną drogą niż zwykle). Gołąb siada na dachu, a ja spokojnie zmierzam do mojego celu. Jest tam dużo ludzi, ale akurat jeden wolny stolik. Mont Blanc. Pijalnia belgijskiej czekolady, którą otworzyli w środę (byłam już w dniu otwarcia i wtedy wymyśliłam ten sprytny niespodziankowy plan). Zajmujemy miejsca i po długim zastanawianiu się (zaproponowałam fondue, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się każde z nas na co innego) on wziął puchar migdałowy z amaretto, a ja białą gorącą czekoladę z malinami i... tosty. Zdrowo się ze mnie uśmiał, że idę do czekoladziarni, by podjąć niepodważalną decyzję o zjedzeniu tostów. Cała ja.

Moja czekolada mnie nie zachwyciła, bo nie była wystarczająco gęsta. A lubię porządną białą czekoladę. Mimo to smak miała rewelacyjny. Byłby jeszcze lepszy, gdyby... a, nie będę się powtarzać. Tosty smak miały mało wyrazisty, ale to nie ma znaczenia, bo Mont Blanc podbiło nasze serca pesto. Robią je sami. Bazyliowe i z suszonych pomidorów. Genialne. Nie udało nam się go kupić, ale dostaliśmy przepis na wynos. Sos do sałatki też był przepyszny. Niemniej pomidorowi i mozzarelli brakowało czegoś intensywnego. Wiem, że pesto miało to uzupełnić, niemniej w środku tosta brakowało mi charakteru. A że jestem tostomaniaczką, wymagam ideału. Póki co znalazłam go w pesto pomidorowym.

Po powrocie obejrzeliśmy Gossip Girl, następnie podręczyłam go DVD koncertowym Tokio Hotel i udało mi się przetrwać kolejną gorącą niedzielę.
 

Komentarze

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS