Jak spędzić majówkę i (nie) zrazić do siebie ludzi.

 Nie mogę sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek na majówkę wyjeżdżała. Gdy byłam młodsza, jechaliśmy z rodzicami nad rzekę czy jezioro w okolicy, ale nigdy nie było to daleko, ani nigdy na cały długi weekend, więc majówka była dla mnie pojęciem abstrakcyjnym. Wciąż w jakiś sposób jest. Zeszły rok był początkiem fazy spędzania majówki inaczej niż normalnego weekendu. Przyjechała wtedy moja przyjaciółka, przekonała mnie, że jestem zainteresowana moim Niemcem, a ja wciąż wspominam te chwile z nostalgią. W tym roku przyjechała znowu. Do mieszkania mojego i mojego Niemca, ze swoim chłopakiem. Kto by pomyślał, że w ciągu roku może tyle się zmienić?

Przyjechali w czwartek wieczorem i tego dnia poszliśmy tylko na spacer, a potem na drinka. Po powrocie zagraliśmy w Osadników z Catanu i tak skończył się ten dzień.

Piątek był deszczowy. Ja odczuwałam potrzebę pójścia na pocztę, więc towarzyszyli mi do Polski. Odwiedziliśmy Rossmanna polskiego, a następnie niemieckiego. Na obiad zjedliśmy zapiekankę warzywną z kozim serem, po której ja nie mogłam się ruszać i stwierdziłam, że idę spać. Mężczyźni zostali wysłani do sklepu po wino. Gdy wrócili, my już spałyśmy i tak spędziliśmy popołudnie. Mnie obudził różowy kudłaty pyszczek Leona (który wtedy jeszcze nie miał imienia - po długiej dyskusji, czy to będzie Ildefons, czy Iwo, Leon następnego dnia sam zdecydował, że ma na imię Leon) - mojego jednorożca. Wstaliśmy prawie na kolację, a potem rzuciliśmy się wygłodniali na planszówkę Gra o Tron (druga edycja). Po jednej partii (i moim utrudnianiu gry, bo zabroniłam mojemu Niemcowi mnie atakować - nie, żeby miał się jak dostać z północy do Lannisportu, skoro między nami stała moja przyjaciółka, z którą miałam sojusz) przerzuciliśmy się znowu na Osadników. W ten sposób skończył się kolejny dzień i butelka wina, której połowę wypiłam w zasadzie sama - granie Lannisterami do czegoś zobowiązuje.

Na sobotę zaplanowaliśmy Berlin. Najwidoczniej nie tylko my, bo przez cały dzień potykaliśmy się wszędzie o Polaków. Początkowo celem było muzeum Dalego, ale ostatecznie zrezygnowaliśmy, bo cena nijak się miała do faktu, że więcej surrelistów tam nie uświadczycie. Zrobiliśmy sobie krótki spacerek z Alexanderplatz, przez wyspę muzeów, Gendarmenmarkt - gdzie dostałam obsesji na punkcie baniek mydlanych - Potsdamer Platz i Bramę Brandenburską aż do najgłówniejszego celu podróży, czyli sushi. Udało mi się wzbudzić nim zachwyt, co było oczywiste, bo Ishin jest genialnym miejscem, a potem cofnęliśmy się na Unter den Linden, by kupić pudełko donutów i obżerać się nimi pod Bramą (czy ja coś mówiłam, że chcę zrezygnować z glutenu?...), robić głupie zdjęcia i cieszyć się po prostu swoim towarzystwem i czarnymi tulipanami. Potem wsiedliśmy do pociągu do Frankfurtu, by przeżyć ostatnią podczas tego weekendu Deutsche Bahn, nad którą zachwytów słuchałam cały weekend. A nawet po nim.

Wieczór... czy mam prawo być wściekła? Myślę, że tak. Czuję się w tym mieszkaniu prześladowana, nie czuję się bezpiecznie i zaczynam powoli dostawać ataków szału. Graliśmy w karty, siedzieliśmy cicho, usiedliśmy do stołu i przysunęliśmy do niego krzesła. Wyjątkowo cicho swoją drogą, bo z moim Niemcem już nie potrafimy się głośno poruszać po naszym mieszkaniu. Dwie minuty później dzwonek do drzwi. Wzbiera się we mnie już agresja. Sąsiad z dołu. Już nas kilka razy odwiedził. Tym razem o 21:35. Czyli prawie pół godziny przed ciszą nocną. Tak się wkurzyłam, że powiedziałam mu, że mnie jego problemy nie obchodzą i jeśli będziemy za głośno po rozpoczęciu ciszy nocnej, to wtedy może przyjść. Poszedł sobie i nie wrócił. Skonsultowaliśmy to z naszymi gośćmi (może my sami nie słyszymy, jak jesteśmy głośno? Diabli wiedzą), ale byli zdumieni, że on w ogóle przyszedł. W ramach żałoby po naszym (moim) dobrym nastroju wypiliśmy kolejną butelkę wina. (Właśnie mój Niemiec rozmawiał z inną sąsiadką, która powiedziała, że ten facet jest nienormalny i do niej też przychodzi z pretensjami, bo jej dziecko płacze.)

W niedzielę po czwartej rano musieliśmy wstać, odtransportować gości do Słubic, a potem mogliśmy spokojnie odespać tę wczesną pobudkę. Zajęliśmy się sobą, później spędziliśmy chwilę razem, oglądając "Rio" i jedząc lody truskawkowe Haagen Dazs i majówka się skończyła.

Ale nie dla mnie! W poniedziałek znowu pojechałam do Berlina, by śladami z Jadłonomi zwiedzić parę wegańskich miejsc. Trafiłam zatem do Goodies i Veganz, gdzie ceny zwaliły mnie z nóg, ale znalazłam jedwabne tofu, którego we Frankfurcie jeszcze mi się zobaczyć nie udało. Moja ukochana czekolada ze stewią jest tam o 74 centy droższa niż w Kauflandzie! Złapałam się za głowę. Produktów jest w Veganz mnóstwo, są świetne, ale myślę, że jeszcze mi aż tak nie odbiło, by tam kupować. Ograniczyłam się do ryżowego jogurtu, wspomnianego wcześniej tofu i batonika energetycznego w formie kulki, który składał się ze zmielonych orzechów i suszonych owoców. Udało mi się nie kupić białej czekolady. Pewnie znowu tam kiedyś wpadnę, choćby po to tofu (innego nie lubię, a to zastępuje mi twarożek do śniadania). Zresztą nawet kosmetyki naturalne, które można kupić bez problemu w DM, są tam dostępne w mocno wygórowanych cenach. Chyba tylko dzięki tej świadomości nie straciłam głowy i nie kupiłam tam wszystkiego, co było.
 Żaden wyjazd do Berlina nie jest udany, jeśli nie ma zdjęcia Wieży Telewizyjnej...
 Którego zapragnęłam mieć? Którego?
 Polecam się tutaj wybrać. Wstęp jest darmowy, jest kilka naukowych ciekawostek - byłam tam już dwa razy.
 Przykład chodzenia nad przepaścią/miastem/trawą. Na zdjęciu tego nie widać, ale świetnie obrazuje, co się dzieje w głowie. To trzeba po prostu przeżyć.
 I my wszyscy.
 I które są moje?

Komentarze

  1. mi sąsiadka z dołu powiedziała, że ma dość tego przesuwania mebli o 2 w nocy
    i że jak chodzimy to strasznie głosno tupiemy

    eh

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasz blok jest dość dobrze wytłumiony, a wiem, jak chodzą sąsiedzi z góry i mi absolutnie nie przeszkadza, jak sobie czasem potupią. Niektórzy się po prostu wszystkiego czepiają.

      Usuń
  2. Tego z łyżką?...ale fajne kocie malowidła..a to chodzenie nad przepaścią - wow musi być fantastyczne odczucie.. Czasem zastanawiam się, jak się ludzie czują w tym domu odwróconym do góry nogami ...szaleństwo mózgownicy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, innego ;).

      Fantastyczne, bo o ile na trawie przejdzie się bez problemu (choć to tylko czarny pasek, a prawdziwej przepaści tam nie ma, jest tylko to złudzenie), to ja nad przepaścią się chwiałam, a nad miastem... łohoho :D.

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS