Ulubieńcy listopada (?).

Zniknął listopad. Przeminął z wiatrem - tym diabelnie zimnym, który ciągnie od Odry i nie da się przejść przez most bez odmrożenia sobie jakiejś części ciała (ale mam nauszniki, więc uszy zostaną całe!). Ten wiatr zabrał ze sobą też mój czas. Listopad minął szybko, w mgnieniu oka. Dlatego poniżsi ulubieńcy będą najdziwniejszymi w historii wszelakich ulubieńców wszechświata.

1. Kosmetyki.
Żebym jeszcze miała czas ich używać... Wygrałby na pewno zestaw: dezodorant, pasta do zębów, odżywka do włosów. I nie ma dla mnie znaczenia z jakiej firmy, byleby działały. Tę ostatnią doceniam jeszcze bardziej, odkąd rozpoczął się grudzień. Moimi ulubieńcami jest po prostu absolutna podstawa pielęgnacyjna. Z wyszczególnieniem powyższych produktów, bo bez nich chyba bym umarła.

2. Lifestyle.
To złodziej mojego czasu. Teatr, oczywiście. Próby. I moje bieganie z próby na zajęcia i z zajęć na próby. Za mała ilość tekstu, którego z tego powodu nie chciało mi się uczyć. Lepsze i gorsze momenty i ten podgrzewany biały dywan! Taaak. Chyba powinnam jako ulubieńca wybrać spanie na scenie, na tym dywanie właśnie, z płachtami grzewczymi pod spodem. O taaak!

3. Moda.
Eeeee... No, coś tam na pewno było. Może moje buty z kota? Przynajmniej mi ciepło. Albo nauszniki. Ale nie wiem, czy dostałam je w listopadzie, czy już w grudniu (ostatnio dni mi się zlewają w jedno). Albo ten gigantyczny nie-mój sweter, który nie oddala się ode mnie w teatrze na krok. Zdecydowanie coś, co sprawia, że mi ciepło. A o to trudno.

4. Kultura.
Kultura musi być. Teatr to kultura. Zostańmy więc przy tym temacie. Tak, teatr. Pomińmy te momenty, gdy najchętniej wysadziłabym go w powietrze i udajmy, że wywołuje we mnie wyższe uczucia. Bo wywołuje. Gdzieś między jedną a drugą frustracją oddałabym pewnie za niego życie. Pod warunkiem, że sytuacja, która by tego wymagała, zdarzyłaby się w tym momencie mojego zakochania, a nie nienawiści.

5. Kulinaria.
Łoooosoś! Taka moja absolutna zachciewajka listopada. Chciało mi się surowego łososia. No to wzięłam, poszłam, kupiłam i zjadłam. I jakoś te trzysta gram zniknęło w niecałą minutę, a ja patrzyłam na pusty talerz i zastanawiałam się, gdzie ono jest. W moim żołądku chyba.
Ale mówiąc poważnie - będąc w tym nieustannym biegu praktycznie nie miałam czasu na jedzenie. Rano wstawałam za późno, żeby zjeść śniadanie (musiałam wychodzić), w porze obiadowej byłam "w drodze", a na kolację nie mogłam nic przełknąć. I skończyło się na tym, że tak się zestresowałam moim życiem, że zjadłam kęs jedzenia i mimo głodu nie mogłam zjeść nic więcej. Mogłam często, ale w małych ilościach. A na to "często" nie miałam czasu. Łosoś za to wszedł. Ale łosoś zawsze należy do tych rzeczy, których mi mało. Jak słodycze. Z nimi też sobie radziłam, ale czułam się potem podle. I wciąż głodna.

Komentarze

  1. Zaczynam poważnie rozważać podobną serię ulubieńcową na moim blogu :))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS