Dzień pod patronatem elektronicznego jarmużu.

Pojechałam wczoraj po komputer. I prezenty świąteczne. Wyjechałam tak, że o dziesiątej (gdy to Niemcy uznają, że można chwilę popracować i otwierają sklepy) byłam w Berlinie. Na trzynastą miałam być z powrotem w teatrze - próba. Czyli najdalej o jedenastej dwadzieścia trzeba wyjechać... Ej, zaraz, ale ja mam do zaliczenia cztery sklepy! Friedrichstr., Alexanderplatz. Lush, ekosklep, Douglas i Saturn. W dodatku mam w głowie, jak wygląda odbiór zamówień w Polsce. Dziesięć minut czekania na sprzedawcę, który może się mną w końcu zainteresuje, dziesięć minut tłumaczenia, czego od niego chcę, dziesięć minut jego zastanawiania się, na kogo może zwalić znalezienie produktu, a potem kolejne dwadzieścia minut szukania zamówienia w magazynie, a następnie dziesięć minut sprawdzania, czy na pewno jestem tym, za kogo się podaję i łaskawe wydanie. Dlatego też zostawiłam Saturna na koniec, pospiesznie biegając od sklepu do sklepu. Dobrze, że w miarę dokładnie wiedziałam, co chcę kupić, bo bym się za nic nie wyrobiła.

Na szczęście Saturn mnie miło rozczarował, bo cały proces trwał sześć minut (trzy na znalezienie pracownika, kolejne trzy na wydanie komputera i formalności), w ten oto sposób pobiegłam na pociąg pół godziny wcześniejszy, niż przewidywałam. Dzięki temu miałam nawet czas na obiad, gdy już udało mi się - obładowanej torbami - dotrzeć do teatru.

I wczoraj w nocy (gdy udało mi się wydostać z tego siedliska mrozu, kultury i zmęczenia fizycznego) miałam wieczorek zapoznawczy z Leną (dziś rano Wunderkind potraktował mnie fochem, gdy go uruchomiłam po tym, jak bateria w Lenie padła, a ja musiałam wysłać zadanie domowe). A teraz leżę w łóżku z dwoma komputerami, telefonem, stacją dysków i moimi materiałami do zadania i tak sobie myślę, że to dziwne. Szybko przyzwyczaiłam się do tempa i rozdzielczości Leny i teraz Wunderkind wydaje mi się ciasny i wolny (hmmm, tego to byłam już wcześniej świadoma). A co najlepsze w tym wszystkim - oba komputery są moje, moje i tylko moje! Sama za nie zapłaciłam moimi ciężko (no dobra, z tym to może trochę przesadzam...) zarobionymi pieniędzmi i nikt nie może sobie rościć do nich żadnych praw. Jestem panią własnej elektroniki. Taaak!

A potem poszłam na zakupy i się potknęłam o jarmuż. Oprócz dyni, jagód goi, spiruliny, quinoi i kaszy jaglanej to zdecydowany faworyt bloggerek eko-zdrowo-kulinarno-kosmetycznych. Ekomaniaczek znaczy, do których poniekąd sama należę. I najpierw zrobiłam koktajl, po którym nie mogłam się ruszać, ale był absolutnie pyszny (jarmuż, banan, jabłko, pięć daktyli i mleko sojowe), gdy już nieszczęsne Maleństwo poradziło sobie z przemieleniem tych falbanek. Tak dobrego koktajlu nigdy nie piłam. I zrobiłam sałatkę! O dziwo mi smakowała, czego nie mogę zbyt często powiedzieć o moich kulinarnych eksperymentach. Tak smakowała, że schowałam ją przed sobą, bo miałam jej cały garnek i zjadłam dwie trzecie. Cieszę się z tego jarmużu, ale się zastanawiam, czy mój żołądek jest w ogóle coś tak twardego strawić. Okaże się. W każdym radzie chyba godzinę kroiłam to diabelstwo. A ile sprzątania po tym miałam!

Może spróbuję się wytoczyć z tego łóżka, założyć na siebie coś sensownego, spakować się i pójść do teatru. Dziś zapowiada się próba do [bardzo] późnej nocy, ale za to jutro będę się dalej bawić z Leną, bo póki co poza Mozillą, AQQ i Gomem nie mam mojego niezbędnego pakietu podstawowych programów. A bez PhotoFiltre nie będę mogła robić głupich rysunków i wrzucać ich na bloga w przypadku niedoboru zdjęć. No i będę tam miała zainstalowanego Wiedźmina! Dobra, uspokój się, kobieto. Obawiam się, że Wiedźmin to dość niebezpieczna rzecz, bo ja - osoba, która nie grywa w gry komputerowe - spędziłam nad nim ostatnio trzy i pół godziny...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS