Buty z kota.

Szłam wczoraj do Kauflandu i przeszłam obok Deichmanna. "Raz kozie śmierć", pomyślałam, wchodząc do tej krainy wiecznego zła. O tym, że nienawidzę kupować butów, już od dawna wiecie, ale jest zimno i uznałam, że to najwyższa pora. Mój Niemiec prawie się popłakał, gdy go za sobą pociągnęłam, bo z butami ma jeszcze większy problem, niż ja. Po krótkiej chwili podjęliśmy decyzję i wyszliśmy z powyższą parą.

Odkąd kudłate buty stały się modne (czyli od czasów mojej podstawówki), marzyłam o nich co roku. Co prawda miały być całkiem kudłate - takie nogi yeti. Ale z tego zboczenia już wyrosłam. Teraz za to mam buty umiarkowanie kudłate i myślę, że nareszcie, po tylu latach. W końcu. Są takie miziate!

Oczywiście nie obyło się bez komentarza:
- Twój kot jeszcze żyje?
Zdumiona zastanawiałam się chwilę, o co chodzi. Ach, tak, buty... Nie, Deusz miał trochę inny kolor*. A poza tym zdałam sobie sprawę, że nie pisałam Wam, że Deusz w maju zaginął - dowiedziałam się o tym łaskawie dwa tygodnie później. Zatem kudłatego ogolonego kota już nie mam. Ale za to wyszło jakoś tak, że nazwałam te buty butami z kota. I tak niech zostanie.

*Potem opowiadałam tę historię w teatrze i usłyszałam zdroworozsądkowy komentarz, że przecież jeden kot na dwie pary butów by nie wystarczył, chyba że byłby bardzo dużym kotem. Deusz aż tak duży nie był, więc zdecydowanie te kozaczki nie zostały zrobione z niego. Poza tym on miał prawdziwe futro, a nie takie sztuczne. No i komu chciałoby się rozczesywać te jego kołtuny, żeby przerobić je na buty?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS