Prezenty, zakupy, czyli duuużo nowości.

 Jako że w maju są moje urodziny, niektórzy przypominają sobie o moim istnieniu. Niektórzy pamiętają cały rok. A ja też postanawiam sama się rozpuścić. W tym roku, biorąc pod uwagę, jak bardzo zajęty i męczący był maj, zasłużyłam sobie. Tak przynajmniej sobie wmawiam. Dziś, bo mam dobry humor. Normalnie bym się poważnie zastanawiała, czy to jakiś podstęp.

To coś na górze jest kotem z białej czekolady. Jedyny słodycz, którego nie pożarłam przed zrobieniem zdjęcia (kot zniknął kilka minut później, choć czekoladą był wypełniony i był naprawdę ciężki). Zdjęcie nie wyszło, bo chciałam go czym prędzej pożreć bez patrzenia na konsekwencje (ach, ta radość z pobytu w domu).
 Potem odebrałam paczkę od Kasi - z moim wymarzonym pumeksem z Phenome, jej własną tartą (czyż nie jest śliczna?), kartką i... czekoladą. Białą oczywiście. Zniknęła, nim zdołałam pomyśleć o sfotografowaniu. Akurat miałam łacinę, gdy pobiegłam na pocztę, więc potrzeba poprawy nastroju jest raczej zrozumiała. Owa czekolada była z żurawiną i pistacjami. I była przepyszna. Tak samo jak pumeks jest przecudowny, kartka prześliczna, tarta przeurocza, a Kasia przekochana.
 A to mój własny prezent dla mnie. Jakoś całkiem przypadkiem poszłam do Sephory po mój korektor (jakoś w tym wydaniu niemożliwością jest sprawdzenie, ile go jeszcze pozostało, a że mojego używam od pół roku (dokładnie od 29. grudnia 2012), to mam prawo spodziewać się końca, więc zdecydowałam się na nowy. Przemiły sprzedawca uraczył mnie też próbką Miss Dior Cherie, serum do twarzy Korres i kremem do rąk z Pat&Rub. Bardzo się cieszę, że nie o pięć milionów tonów za ciemnym podkładem. I kazałam zapakować sobie na prezent. W końcu kupiłam sobie na urodziny, prawda?
 Chustka, którą dostałam. Dołączona była do niej czekolada. Skonsumowana w trybie natychmiastowym. Chustkę noszę czasem jako opaskę na włosy. Wygodne, kto by pomyślał. Przy okazji odkryłam w sobie potrzebę, o której nie wiedziałam - posiadania większej ilości chustek.
 Ooo, moja Smiena, czy jak to tam po polsku to napisać. Ma na imię Syriusz. Mój nowy aparat. Co prawda jeszcze nie wiem, czy działa (się okaże, gdy oddam film do wywołania). Dostałam od Z. A gdy mój ojciec to zobaczył, uraczył mnie też zabójczą lampą błyskową. Bardzo długą chwilę (ze trzy godziny) zajęło mi ogarnięcie tego, co to jest. Kiedyś się nią bardziej pobawię, ale zawsze patrzę na nią zdumiona. Tak mnie zdziwiła, że wpakowałam do walizki i zabrałam ze sobą. Jak już hipsterzyć to na całego. Mój kuzyn podsumował to tak: Jakoś wcale mnie to u ciebie nie dziwi. Cóż, on tej lampy nie widział. Widział mnie tylko biegającą na Komunii z moim Syriuszem.
 Syriusz jest następstwem Zefirka, czyli Zenita, którego Z. przywiozła ze sobą, gdy do mnie przyjechała. Zrobiła zdjęcia, a ja się tak zakochałam, że stwierdziła, że też dostanę. Swoją drogą byłam autentycznie zdziwiona, że Syriusz nie jest na baterie... A różowa teczka to kolejna rzecz, którą sobie kupiłam. No bo różowa, no.
 "Wodę różaną i chleb na sodzie" chciałam przeczytać już dawno, bo czytałam pierwszy tom "Zupa z granatów". Może nie zachwyca, ale mi się podobała ta jedzeniowa atmosfera. I znalazłam w miarę przystępnej cenie - jak na tę książkę - na Allegro. Zaś ta o zieleninie do recenzji. Może w końcu powinnam przeczytać? Ech, nie mam czasu (no i się zaczęło).
 Odkryłam tę firmę, będąc w drogerii w trakcie mojego pobytu w domu. Jakoś przypadkiem kupiłam z niej dwie rzeczy. Bardzo tanie (krem jakieś 4 zł, balsam niecałe dziesięć) i muszę przyznać, że zaskakująco dobre.
 Do niemieckiego Rossmanna praktycznie nie chodzę, ale dziś jakoś przypadkiem weszłam i zobaczyłam, że mają Yogi Tea! Musiałam jakąś kupić. Pomarańcza w tej mnie zachęciła, ale że teraz popijam, mogę powiedzieć, że za bardzo bazyliowa. Poza tym mniam. Uwielbiam ajurwedyjskie herbaty.
 A tu paczka od mojej cudownej Gii! Dziś odebrałam. Musiałam pokazać, jak ślicznie zapakowała, bo jest ślicznie i już!
 Obiecany mi kubek ze Starbucksa, w którym właśnie znajduje się moja druga ajurwedyjska herbatka i czeka, aż wyjdę na zajęcia. Do tego tona kosmetyków (żebyście wiedzieli, ile to ważyło! Ledwo się z poczty doczołgałam) i Achaja. Kto by pomyślał, że drugą Achaję zacznę kolekcjonować? Szkoda, że pierwszej nie mam. Ale się nadrobi. Do tego próbki, nie próbki i... nie wiem, w co palce wsadzić, a mój pokój mi świadkiem, że najchętniej wsadziłabym do wszystkiego.
 To zaś moja świeczka urodzinowa. Tak, podpaliłam ją i zdmuchnęłam.
 Prezent od L. Prześwietna ta książka, a wiedza wcale nie tak bardzo bezużyteczna.
 To zaś prezent od teatru. Mniam. Jeszcze tylko niech dostanę gratis czas, by czytać i będzie doskonale. Mówiłam już, że jestem uzależniona od książek i ich posiadania?
 Na Dzień Dziecka kupiłam sobie kocyk. Kocham mój kocyk. Jest fioletowy, miziaty i ciepły.
A te buty tak mi stopy zmasakrowały, że nie mam na ich temat nic do powiedzenia.

Komentarze

  1. Ile fantastycznych rzeczy moje oczy widzą - tylko pozazdrościć :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekałam na tego posta, wprost KOCHAM Twoje posty prezentowe :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ooo ile prezentów! najbardziej mi się podobała ta czekolada z kwiatkiem :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest czekolada, tylko woskowa tarta :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS