Na początku był busz... czyli mini kurs węgierskiego w obrazkach.
Co tu dużo mówić - umierałyśmy z Gią ze śmiechu przy niektórych objawach języka węgierskiego. Oczywiście tych, które dało się zrozumieć "po polsku" i które miały w sobie pewną szeleszczącą głoskę. I dlatego przy każdym słowie stałam i pstrykałam zdjęcia. Czy Was to też tak rozbawi? Na zdjęciach nie wygląda aż tak zabawnie, jak było w rzeczywistości.
Na początku był busz...
Który rozwinął się w autobusz... czyli automatyczny busz.
Ale że był za duży, to stworzono busz w wersji mini. Był jeszcze trolibusz, jednak nie dał się sfotografować. To zapewne busz pełen troli i nie chciałabym tam chyba wejść. Mogło być niebezpiecznie.
A potem wszędzie napadały nas dyszkonty*. Dobrze, że nie dyszkoty. Biedactwa, musiałyby mieć astmę.
Takie dyszkoty mogłyby występować w cirkuszu.
A potem zrelaksować się w szaunie lub szalonie (a może szalonej?).
I szeptem(ber) podałyby numer telefonu do...
...szervizu. To takie miejsce, gdzie serwują wizy.
I robią to expresszowo.
Bo inaczej zjedzą ich muszaki. Czyli zapewne muszki owocówki.
I zrobią to terasz.
Zanim pójdą do szexshopu**, by zaopatrzyć się w zestaw do tortur.
*Nie mam co do tego najmniejszej pewności, ale wydaje mi się, że dyszkont to po prostu sklep, a nie dyskont. Albo zwyczajnie w Budapeszcie jest mnóstwo dyskontów. Ciekawe zagadnienie.
**Pierwszy sexshop***, obok którego przeszłyśmy, był zwyczajnym sexshopem. Śmiałyśmy się, że dobrze, że nie szexshop. I ja miałam szczerą nadzieję, że na szexshop nie trafimy. A jednak. Po obiedzie w Blue Rose na ulicy Weselnej (Wesselenyi utca) rzuciło się to to na nas. I umarłam. Z miejsca, na miejscu, padłam (jak moja bateria w aparacie). To perełka z naszego wyjazdu do Budapesztu.
***Nie wiem, czy chcę wiedzieć, pod jakimi hasłami teraz ludzie będą trafiać na Koffera...
Na początku był busz...
Który rozwinął się w autobusz... czyli automatyczny busz.
Ale że był za duży, to stworzono busz w wersji mini. Był jeszcze trolibusz, jednak nie dał się sfotografować. To zapewne busz pełen troli i nie chciałabym tam chyba wejść. Mogło być niebezpiecznie.
A potem wszędzie napadały nas dyszkonty*. Dobrze, że nie dyszkoty. Biedactwa, musiałyby mieć astmę.
Takie dyszkoty mogłyby występować w cirkuszu.
A potem zrelaksować się w szaunie lub szalonie (a może szalonej?).
I szeptem(ber) podałyby numer telefonu do...
...szervizu. To takie miejsce, gdzie serwują wizy.
I robią to expresszowo.
Bo inaczej zjedzą ich muszaki. Czyli zapewne muszki owocówki.
I zrobią to terasz.
Zanim pójdą do szexshopu**, by zaopatrzyć się w zestaw do tortur.
A tu zagadnienie nie lingwistyczne, a polityczne. Kto by pomyślał, że CBA prowadzi sklep spożywczy w Budapeszcie?! Mamy tam już szpiegów... czyżby szykowała się inwazja?
*Nie mam co do tego najmniejszej pewności, ale wydaje mi się, że dyszkont to po prostu sklep, a nie dyskont. Albo zwyczajnie w Budapeszcie jest mnóstwo dyskontów. Ciekawe zagadnienie.
**Pierwszy sexshop***, obok którego przeszłyśmy, był zwyczajnym sexshopem. Śmiałyśmy się, że dobrze, że nie szexshop. I ja miałam szczerą nadzieję, że na szexshop nie trafimy. A jednak. Po obiedzie w Blue Rose na ulicy Weselnej (Wesselenyi utca) rzuciło się to to na nas. I umarłam. Z miejsca, na miejscu, padłam (jak moja bateria w aparacie). To perełka z naszego wyjazdu do Budapesztu.
***Nie wiem, czy chcę wiedzieć, pod jakimi hasłami teraz ludzie będą trafiać na Koffera...
to ja nie zapomne jak bylam w czechach i na ulicy widniala reklama "laska na caly zywot" do dzis nie wiem co to znaczy ale mam obaw
OdpowiedzUsuńi wiem ze tam nie wolno niczego szukac bo to bodajze znaczy pie*dolic :P
haha świetne :D
OdpowiedzUsuńAlinka globtroterka :D
OdpowiedzUsuń