Z życia w teatrze: Co robi ze mną rola?

 Tylko nie utknij w tej roli na zawsze - mówi ciągle F. Wprawdzie zwykle nie do mnie, ale i ostatnio w moim kierunku spogląda podejrzliwie, gdy coś odwalę. Ma rację. To święta prawda. Rola po jakimś czasie przestaje być strojem, który zakłada się i zdejmuje w zależności od potrzeby, ale jest tatuażem - trzyma się skóry i nie puszcza. Czasem jest to zwykły tatuaż z henny, który zejdzie po jakimś czasie, czasem zwykły z gumy do żucia, który wytrzyma dwa dni, a czasem zostaje na zawsze i trzeba ponosić konsekwencje własnej decyzji...

Nie wierzę, by istniał dobry aktor, na którego jego rola nie ma wpływu. By poczuć daną postać, trzeba ją poznać, zaprzyjaźnić się (bądź ją znienawidzić) i ponosić w sobie. Czasem trzeba wyciągnąć przeżycia z własnej przeszłości, bądź przepracować teraźniejszość, lub też obmyślić teoretyczną przyszłość dla siebie, by dopasować poszczególne elementy do charakteru postaci. A czasem trzeba zrobić coś, o co się siebie nigdy nie podejrzewało. Przekroczyć granicę. A potem już nigdy nic nie będzie takie samo.

Do tego wpisu zainspirowałam się sama. W sobotę. Graliśmy po raz kolejny "Chorego z urojenia" Moliera - po długiej przerwie, ostatnio było to w Mediolanie. Mam dwie role w tej sztuce - Belinę i doktora. W mojej "karierze" aktorskiej pojawiło się kilka ról. Różnych, mniej lub bardziej lubianych. Belinę lubię jednak najbardziej. To do niej się za każdym razem przygotowuję (nie do doktora, który ostatecznie jest najmniej krytykowany). I tylko gdy gram Belinę, kilka godzin przed występem mi odbija. Zwykle w momencie, gdy zaczynam się przebierać i malować do tej roli. To wtedy chodzę po teatrze i... zachwycam się sama sobą. Jak to ja dobrze nie wyglądam, jaka jestem śliczna i jaka to nie jestem fajna, ważna i... nieprzyzwoita. Coś, na co sobie poza tą rolą nie pozwalam, bo to zwyczajnie nie jestem ja. A już na pewno nie ta ja z tej najbardziej widzialnej warstwy. Tylko w tej roli jestem w stanie wystąpić półnago na scenie bez stresu i czucia się nieswojo.

W grudniu musiałam odkryć w sobie na nowo dziecko. Dziecko, które zawsze we mnie jest, ale zwykle nie wypuszczałam go aż tak mocno na światło dzienne. Wymagała tego rola. Teraz ponoszę konsekwencje i jestem wiecznie krytykowana za coś, co zostało mi narzucone - Bądź dzieckiem! Tyle że zamiast wymaganej jedenastolatki stałam się może siedmioletnią dziewczynką.

Jednym z najzabawniejszych wpływów roli na mnie była... Kura. Czyli rola, której wprawdzie nie grałam, ale w trakcie prób w zeszłym i tym roku zastępowałam nieobecną w danej godzinie aktorkę i utkwiła we mnie bardziej niż moja własna Kukułka (która de facto jest znacznie delikatniejszym prototypem Beliny). Kura wychodzi ze mnie ciągle w najmniej oczekiwanych momentach. Kukułka jest ważna, Belina śliczna, a doktor to w dużej mierze odwzorowanie mojej osoby w życiu prywatnym. Może dlatego ta rola jest mi w sumie obojętna.

Gdy poznawałam biografie Angeliny Jolie, czy Marilyn Monroe, dziwiło mnie, że tym aktorkom odbijało w czasie pracy na planie i przejmowały zachowania swoich bohaterek, nierzadko nieznośne. Zastanawiałam się, jak to możliwe. Dopiero na własnej skórze przekonałam się, że im mocniej wchodzi się w daną rolę, tym więcej wyciąga się z siebie, by w nią wsadzić, ale nie da się tego później schować i wyjąć, gdy jest to potrzebne - zawsze jakaś część zostaje na wierzchu. Czasem cieszy mnie, że nie jestem dobrą aktorką, bo chyba bym zwariowała i role przejęłyby nade mną całkowitą kontrolę. Ryzyko zawodowe, nieprawdaż?

Czasem się boję, co stanie się ze mną z biegiem czasu, ale też jestem podekscytowana. Scena to zawsze przygoda. Kto by jednak pomyślał, że potrafi tak mocno wpłynąć na osobowość?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS