O niemieckiej wsi i wcale nie fioletowych krowach oraz żółtym rzepaku - czyli jak przetrwałam weekend w Wilhelmsaue.

Gdy wyjeżdżałam z histerią i niepewnością co do moich dalszych losów, wiedziałam z całą pewnością jedno - wrócę albo wściekła jak osa (gotowa ugryźć każdego, kto się zbliży), albo szczęśliwa i po raz pierwszy od miesiąca zadowolona z życia. Oczywiście miałam rację. I choć bardzo chętnie opowiedziałabym Wam o tym wszystkim już trzy godziny temu, uznałam, że najpierw muszę wykonać następujące czynności:
- zjeść coś
- rozpakować się
- odżywić trochę włosy
- nadrobić blogowe zaległości (a było tego mnóóóóstwo, zostało mi jeszcze YouTube)
- zgrać zdjęcia (tych z telefonu nie mogłam przesłać, więc w bałaganie na biurku musiałam znaleźć kabel)
- zmniejszyć ich rozmiar
- znowu coś zjeść
- pocieszyć przyjaciółkę
- zjeść coś
- otworzyć bloga...
I oto jesteśmy w tym miejscu. Wracając jednak do wyjazdu.
Fotele przed wejściem do Seminarhaus
Wilhelmsaue jest wioską oddaloną pół godziny pociągiem od Frankfurtu i godzinę pieszo (samochodem 5-10 minut). Człapaliśmy między rzepakami i wiatrakami, a jeszcze w pociągu widziałam przez okno krowy! A słyszałam kiedyś, że niemieckie dzieci nigdy nie widziały prawdziwej krowy i myślą, że takowa jest fioletowa (ciekawe dlaczego?), a gdy już jakąś zobaczą, są bardzo zdziwione. Dlatego ja byłam niemniej zaskoczona, że w Niemczech krowy są. Choć to może ta bliska odległość od Polski... w Wilhelmsaue miałam nawet polską sieć w telefonie.

Odbiegam jednak trochę od tematu. Wróćmy do spaceru i zapomnijmy o krowach. Było ciepło, a my szliśmy w stronę (jak mieliśmy nadzieję) wsi. Choć tak naprawdę nikt dokładnie nie wiedział, dokąd zmierzamy (raz weszliśmy w złą drogę). Gdy dotarliśmy na miejsce, było cudownie. Zielono, radośnie, drzewa, błękitne niebo, żółty rzepak i zero cywilizacji. Budynek, dom, był niewielki, z zewnątrz nieszczególnie piękny, a w środku nic nadzwyczajnego, choć w porównaniu z moimi wspomnieniami z jednej gimnazjalnej wycieczki było niemal luksusowo. Śliskie schody, mnóstwo owadów, za dużo słońca i jedzenia oraz zajęć. Zajęć z kreatywnego pisania i pracy zespołowej. Temat wydaje się być bajką. Rano o ósmej śniadanie, później 9:30 zajęcia, następnie chwila przerwy, zajęcia, obiad, przerwa, zajęcia, zajęcia, zajęcia, kolacja, zajęcia, wolne. Tak mniej więcej wyglądał dzień. Zaraz po dotarciu na miejsce zagonili nas do roboty. Pisanie, poznawanie nowych technik, pisanie, czytanie tekstów na głos, ocenianie. I wspólne gotowanie, którego efekty były raz lepsze, a raz niezadowalające.

Jak wyglądały zajęcia? Dostajemy zadanie, czas na jego wykonanie (napisanie), a następnie możemy iść, dokąd chcemy, napisać i wrócić. Dlatego też nie było to tak straszne, a ja bardzo wypoczęłam, choć spałam nocami po pięć godzin, a cały dzień bez możliwości totalnego odpoczynku (raz była godzina wolnego po obiedzie, którą spędziłam z książką i wróciłam tak niezadowolona z tego "relaksu", że aż sama się sobie dziwiłam i dwie godziny zajęły mi próby ponownego "uspołeczniania się"). Wieczorami były rozmowy o duchach i innych rzeczach, o których lepiej publicznie nie pisać. Wczorajszej nocy zapaliliśmy ognisko i podzieliliśmy się na trzy grupy, z których każda śpiewała coś zupełnie innego. Było to ciekawe. A później... opowiem o tym jutro, bo to zasługuje na osobny post.

Co było naprawdę świetne, to śniadania. Na świeżym powietrzu, kilkadziesiąt metrów dalej. Ciepłe bułeczki prosto z pieca, naprawdę dobra herbata, genialne malutkie pomidorki, cudowne marmolady i dżemy... wszystko to miało smak, aromat i chciało się siedzieć i jeść. I w ten oto sposób traciłam godzinę na cudowne śniadanie. Przepyszne (cokolwiek, ktokolwiek by o tym sądził) i naprawdę rozweselające.
Kocur bez oka
No i nareszcie się dowiedziałam, jak Niemcy wołają na koty. A sam wyjazd miał jeszcze wiele innych zalet. Wróciłam szczęśliwa i zachwycona. Po miesięcznym dole psychicznym poczułam się nareszcie dobrze. Bardzo się cieszę, że połowę maja spędzę na różnych wyjazdach, które pomogą mi się trochę odrealnić. Nie bardzo chciałam wracać ze wsi. Było mi tam dobrze. Pomimo upałów, opadów i bólu gardła od zbyt intensywnego śmiechu. I tego, że dziś w trakcie śniadania o mało nie przekroiłam sobie ręki. Na szczęście szybko się zorientowałam, że bułka się skończyła, a rana powinna się za parę dni zagoić.
A na koniec...
Bez zdjęcia w lustrze post nie miałby żadnej wartości...
...a bez dziwnej miny, nie byłoby zabawy.


Komentarze

  1. Widzę, że wypad się udał :-)
    Piętrowe łóżko - moje odwieczne niespełnione (przez brak rodzeństwa :P) marzenie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje także ;). Dlatego, gdy mam okazję, zawsze śpię na górze. I choć to akurat miało trzy piętra, na trzecie nie chciało mi się już wchodzić i zostałam na drugim xD.
      Mój kuzyn miał piętrowe łóżko - znaczy łóżko na górze, pod nim biurko i szafa, zawsze mu zazdrościłam :)).

      Usuń
  2. dodaje Cie do obserwowanych bo bardzo mi sie u Ciebie podoba,mam nadzieje,ze wpadniesz do mnie i tez zostaniesz moja obserwatorka:) buziaki! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli masz wielki talent nieumienia PS :D Bo poradniki zawsze są bardzo szczegółowe, lub krok po kroku :DD

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS