Jak to w końcu z tym Berlinem było...

Tak oto sobie jechałam...
 Cała bajka zaczęła się już na dworcu, a może nawet w drodze do niego, we Frankfurcie, gdzie byłam po raz pierwszy i jeszcze nie wiedziałam co i jak (o samym fakcie, kiedy będzie jakiś pociąg do Berlina również). Na szczęście wszystko było w miarę jasne i nieskomplikowane. Obejrzałam sobie któryś tom "Zmierzchu" będący na przecenie, a następnie skierowałam się na peron. Wkrótce się okazało, że niemiecki Ordnung wcale nie dotyczy kolei, ponieważ na starcie się dowiedziałam, że mój pociąg ma pięciominutowe opóźnienie i to podobno norma (przynajmniej na tej trasie). Muszę jednak zauważyć, że gdy wracałam, był punktualny. Wróćmy jednak do samego Berlina.

Potsdamer Platz z niezbyt tradycyjnej perspektywy

Najpierw przejechaliśmy obok O2, ale nie chciałam tam wysiadać, bo tak naprawdę w tej okolicy interesowało mnie niewiele - powiedzmy sobie szczerze - miałam w miarę konkretny plan tego, co chcę zobaczyć w trakcie tej krótkiej wycieczki, o ile to można nazwać wycieczką. Wysiadłam więc na Alexanderplatz, skąd od razu znalazłam autobus na Potsdamer Platz, którego nie zdołałam zobaczyć w trakcie mojej pierwszej wizyty w Berlinie. To był podstawowy punkt programu (podstawowych swoją drogą było kilka). Gdy już tam dotarłam, uznałam, że mi się nie podoba, że zegar mały, że jakaś maska sterczy z jednego budynku, a same budynki kojarzyły mi się raczej z jakimś filmem z akcją osadzoną w przyszłości. Na mojej liście był Ritz, więc zwinnie manewrowałam między ludźmi, dotarłam do niego, wprowadziłam lekkie zamieszanie w portierze Ritza, bo już w końcu nie wiedział, kim jestem, czego chcę i czy ma, albo nie ma, otwierać mi tych drzwi.

Wypchany tygrys gdzieś po drodze

Przeszłam jakoś bokiem, choć okolicy zupełnie nie znam, i wylądowałam przed jakimś parkiem, który od razu mi się spodobał. Wyciągam mapę, obracam się w odpowiednią stronę i zdziwiona zauważam, że ja tę okolicę jednak znam. Byłam przy tym parku, ale od innej strony. A ta ina strona jest przy Bramie Brandenburskiej. Uradowana, że nie muszę korzystać już z komunikacji miejskiej, wyprzedziłam jakąś grupę chłopaków, którzy przyjechali na wycieczkę, i pomaszerowałam w stronę Behrenstraße, które było kolejnym podstawowym punktem (PP). Tam znalazłam blok, w którym mieszka dwójka moich bohaterów, kawałek dalej kolejny, gdzie mieszkają inni. Ucieszona, że problem został szybko rozwiązany, skręciłam w Friedrichstraße i skierowałam kroki do Galerii Lafayette (PP).

Makaron miesiąca

Tam oto odkryłam ekskluzywne targowisko. Bossy, Chanele, Chloe, Diory i inne cuda zostały wystawione na mój widok, obeszłam całą galerię, szukając czegoś do jedzenia (i sklepu Chantal Thomass, której perfumy kocham, bieliznę chciałam zobaczyć - Agent Provocatur też dostał ode mnie minutę zainteresowania - ale okazało się, że perfum nie zlokalizowałam, spróbuję następnym razem), bo wiedziałam, znaczy kiedyś sprawdziłam, bo było mi to potrzebne, że sprzedają gdzieś tutaj makaroniki. Odnalazłam je nareszcie na samym dole. Tyle dobrego jedzenia! Wszelakiego rodzaju drogie mięsa, sery, wędliny (moja parmeńska cudowna kochana). Stoisko z pieczywem, a tam wspaniałe bagietki (następnym razem jedna z nich będzie moja). Jakieś łososie i inne takie. I nareszcie jakieś słodkie coś. Ciastka i inne. I makaroniki. Z racji ceny (1,40 euro za jednego, a to takie maciupcie) zrezygnowałam z wykupienia całego asortymentu bądź choć po jednym z każdego smaku (było ich sześć lub siedem), wzięłam makarona miesiąca, który miał smak bodajże malinowo-imbirowy. Sama nie potrafię tego stwierdzić, bo jednak beza tłumi smak aromatu. Mimo to było smacznie. Mam wrażenie, że będę się tam dość często pojawiać.

W tym właśnie miejscu znajduje się bardzo dużo polepszaczy nastroju. Niestety obecnie nie na moją kieszeń.

Następny krok, to czekoladownia na Chalottenstraße (PP). Nie mogłam jej znaleźć, ale w końcu mi się udało, gdy już zamierzałam zrezygnować z poszukiwań, bo moje nogi mówiły, że to nudne. W środku czekoladek i innych smakołyków było bardzo dużo. Nie kupiłam nic, choć jeden czekoladowy kot kusił, oj, kusił.

Chciałam zaliczyć jeszcze tylko Dorotheenstraße (PP) i mój ukochany sushi bar (PP). Udało się. O barze za chwilkę.

Obeszłam Dorotheenstr. dookoła, trafiłam z powrotem na Friedrichstr., gdzie wpadłam na chwilkę do Dussmanna, żeby zobaczyć, czy jest płyta Martina Kilgera (nie znalazłam). Była LaFee. Pomyślałam, że może sobie kupię, ale to jeszcze nie teraz. Potem poszłam do Ishina.

Najlepsze sushi świata, ot co!

Ishin to miejsce, gdzie pracują tylko Azjaci (tacy prawdziwi, nie Europejczycy o azjatyckim wyglądzie) i gdzie do tej pory jadłam najlepsze sushi. I tak było tym razem. Usiadłam przy stoliku, chwilę później złożyłam zamówienie (zostało mi pół godziny happy hour, więc się ucieszyłam). Zaraz dostałam zieloną herbatę (która miała bardzo zielony kolor, rzadko mi się zdarza na taką trafić), po kolejnej chwili moje sushi. Wzięłam mały zestaw za 5,50 euro. I zaczęłam się po zjedzeniu zastanawiać, czy oni nie mają na zapleczu własnej ubojni ryb, bo nigiri miało je tak świeżutkie, że aż wzdychałam w myślach z zachwytu. Nie to coś, co do tej pory jadłam w Polsce... niby dobre, ale jednak widać różnicę w jakości. Ishin po półtorej roku wciąż pozostał tak samo wspaniały.

Friedichstr. Bahnhof

Po tym wybrałam się na Friedrichstr. Bahnhof, żeby znaleźć dojazd na Hauptbahnhof i wrócić do Frankfurtu (przy okazji wpadłam do jakiejś tyciej nadprogramowej księgarni). Jednak dworzec pokrzyżował moje plany, bo tuż nad moją głową zamajaczyło, że za siedemnaście minut mam pociąg właśnie z tego dworca, więc już nigdzie się nie ruszałam, tylko usiadłam i czekałam. W końcu przyjechał, a ja do niego wsiadłam i odjechałam.

To był naprawdę krótki wyjazd. I nie miałam zamiaru czuć się w Berlinie jak turystka (szczerze uważam, że miast się w ten sposób zwiedzać nie powinno, trzeba po prostu poczuć ich życie, zrozumieć z punktu widzenia mieszkańca, a nie zaliczać jedno muzeum po drugim, drugi kościół i trzeci, iść na obiad do McDonalda, który jest wszędzie, tylko po prostu się przejść po mieście, kupić sobie coś, co nie byłoby typową pamiątką i zatęsknić za miastem. Dlatego te półtorej roku temu z Gią mówiłyśmy, że byłyśmy w weekend na zakupach w Berlinie, co nie zostało przyjęte ze zrozumieniem, ja milion razy słyszałam, że nie opłaca się siedzieć osiem godzin w autobusie, żeby pojechać na jeden dzień do jakiegoś miasta w innym kraju. Jak dla mnie się opłacało, bo mniej mnie to kosztowało, niżbym miała płacić po dwadzieścia euro za noc w jakimś hostelu, czyż to nie prawda?), dlatego gdy do niego przyjechałam, od razu poczułam się jak w domu. Zero zagubienia, zamieszania. Szłam prosto do celu, a gdy zboczyłam z drogi, to tylko dlatego, że się nie bałam miasta. Wiedziałam, że prędzej czy później sobie z tym poradzę. I tak było.

Jestem szczęśliwa i zadowolona. Nie mogę się doczekać następnego razu. I chyba muszę kupić mojemu Kotkowi makaronika. Już się doprasza o te z Paryża, do którego przecież jeszcze nie dotarłyśmy... A tamte są jednak droższe, o czym staram się zapomnieć.

Komentarze

  1. Jestem tego samego zdania. Nie warto łazić cały czas po muzeach, trzeba "poczuć" miasto. Jego klimat. Poobserwować ludzi. Wydaje mi się, że tylko wtedy można powiedzieć, że zwiedziło się jakieś miejsce.
    I oczywiście zazdroszczę wyjazdu. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super ale ej dodawaj większe zdjęcia! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tino, one SĄ duże, gdy na nie klikniesz ;).

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham Ishin! Bardzo przystępne ceny, a wszystko świeże i "autentyczne" - bo sushi to nie ma być coś ekskluzywnego, tylko właśnie taki japoński fast food ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Uwielbiam szynkę parmeńską, na przykład z melonem :)
    Fajne spostrzeżenie odnośnie "poczucia klimatu miasta". Muszę to zapamiętać.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS