Pierwszy weekend wakacji: plaża, grill i koncert.
W czwartek miałam ostatnie zajęcia. Pomijając inne zobowiązania (bieganie za ocenami, czy poprawki w pracy licencjackiej), zaczęły się moje wakacje. I co ja mam zrobić z tym fantem? W końcu cały semestr przeżyłam na podobnej zasadzie - mało do roboty, dużo czasu i nijak nie mogę się za nic zabrać! Szczęściem jednak mój Niemiec ma w tym roku również miesiąc wolnego, który nareszcie spędzimy ze sobą. Wbrew pozorom wspólne mieszkanie nie determinuje dużej ilości czasu razem. Na pewno nie w świecie powiązanym z niezależnym teatrem. Tym bardziej cieszę się z tego czasu, który mamy dla siebie.
W piątek pojechałam nad jezioro. Wcześniej byłam tylko raz nad frankfurcką Heleną, ale to raczej przejazdem. Mogłam podziwiać widoki, a tamtego dnia byłam tak wściekła, że oprócz poczucia, że chcę tu wrócić (w lepszym humorze), pozostała mi tylko frustracja. Tym razem byłam prawdziwą plażowiczką z niezdrową malinową wodą smakową, paczką ciastek maślanych i strojem kąpielowym. Tam też polowałam na ryby, które bezczelnie mi uciekały, a potem - w trakcie jednej takiej akcji - zgubiłam w wodzie moje okulary przeciwsłoneczne. Szukanie ich nic nie dało, więc położyłam się na kocu wraz z Beatą Sadowską i jej świetną książką "I jak tu nie biegać!". W końcu jakieś dziecko krzyknęło: "Tato, patrz, co było w wodzie!", a ja sprintem pobiegłam, podziękowałam, a skonfundowane dziecko nie bardzo rozumiało, o co mi chodzi, oprócz tego, że grzecznie oddało mi moją własność. Dużo dał mi ten krótki relaks na plaży.
W weekend pojechaliśmy do rodziców mojego Niemca. Wprawdzie zamierzaliśmy siedzieć w domu i się lenić, ale dość spontanicznie została podjęta decyzja, a ja nie zdążyłam dokończyć prania i musieli na nas czekać. Znaczy na pranie, bo powiedziałam, że nie wyjdę z domu, dopóki się to nie skończy. Pół godziny czekania i stresu. I po co? No, dla prania. Jak to powiedziałam: "Nie trzeba było mi dawać pralki". Na miejscu jedliśmy lody, pojechaliśmy rowerami nad jezioro, grillowaliśmy (ja przeprosiłam się z wegetariańskimi kiełbaskami - ostatni kontakt z jednym rodzajem miałam rok temu i były wybitnie niejadalne, więc miałam uraz aż do soboty), a potem znowu rowery i koncert! Jeśli chcecie się dowiedzieć, jaki to typ muzyki, polecam zajrzeć do filmiku na końcu posta, w którym doświadczycie mojego weekendu w formie niezwykle skondensowanej (to tylko 43 sekundy!). Szkoda, że ominął Was mój piorunujący wzrok, gdy jakaś kobieta próbowała flirtować z moim Niemcem! Jego to serdecznie ubawiło, a kobieta się odczepiła. To najważniejsze.
Ostatni dzień spędziliśmy, czytając. Ja obecnie żyję w świecie "The Selection" Kiery Cass - jak ja uwielbiam antyutopie dla nastolatek! Ta jest jedną z ciekawszych. Ma w sobie dużo humoru. Potem wróciliśmy do domu, a po drodze przeszliśmy przez park, gdzie rozbawiły nas kaczki, a ja uparłam się robić zdjęcia roślinom. No i testowaliśmy naszą nową kamerę. A potem ja dwie godziny kleciłam te 43 sekundy.
Nie ma to jak produktywne spędzanie czasu!
Czasem fajnie jest odpocząć nad jeziorkiem :D Można milo spędzić czas i nabrać trochę sił :)
OdpowiedzUsuńhttp://crossstitchandbracelets.blogspot.com/