O niemieckiej wsi i wcale nie fioletowych krowach oraz żółtym rzepaku - czyli jak przetrwałam weekend w Wilhelmsaue.
Gdy wyjeżdżałam z histerią i niepewnością co do moich dalszych losów, wiedziałam z całą pewnością jedno - wrócę albo wściekła jak osa (gotowa ugryźć każdego, kto się zbliży), albo szczęśliwa i po raz pierwszy od miesiąca zadowolona z życia. Oczywiście miałam rację. I choć bardzo chętnie opowiedziałabym Wam o tym wszystkim już trzy godziny temu, uznałam, że najpierw muszę wykonać następujące czynności: - zjeść coś - rozpakować się - odżywić trochę włosy - nadrobić blogowe zaległości (a było tego mnóóóóstwo, zostało mi jeszcze YouTube) - zgrać zdjęcia (tych z telefonu nie mogłam przesłać, więc w bałaganie na biurku musiałam znaleźć kabel) - zmniejszyć ich rozmiar - znowu coś zjeść - pocieszyć przyjaciółkę - zjeść coś - otworzyć bloga... I oto jesteśmy w tym miejscu. Wracając jednak do wyjazdu. Fotele przed wejściem do Seminarhaus Wilhelmsaue jest wioską oddaloną pół godziny pociągiem od Frankfurtu i godzinę pieszo (samochodem 5-10 minut). Człapaliśmy między rzepakami i wi...