Buty z kota.
Szłam wczoraj do Kauflandu i przeszłam obok Deichmanna. "Raz kozie śmierć", pomyślałam, wchodząc do tej krainy wiecznego zła. O tym, że nienawidzę kupować butów, już od dawna wiecie, ale jest zimno i uznałam, że to najwyższa pora. Mój Niemiec prawie się popłakał, gdy go za sobą pociągnęłam, bo z butami ma jeszcze większy problem, niż ja. Po krótkiej chwili podjęliśmy decyzję i wyszliśmy z powyższą parą. Odkąd kudłate buty stały się modne (czyli od czasów mojej podstawówki), marzyłam o nich co roku. Co prawda miały być całkiem kudłate - takie nogi yeti. Ale z tego zboczenia już wyrosłam. Teraz za to mam buty umiarkowanie kudłate i myślę, że nareszcie, po tylu latach. W końcu. Są takie miziate! Oczywiście nie obyło się bez komentarza: - Twój kot jeszcze żyje? Zdumiona zastanawiałam się chwilę, o co chodzi. Ach, tak, buty... Nie, Deusz miał trochę inny kolor*. A poza tym zdałam sobie sprawę, że nie pisałam Wam, że Deusz w maju zaginął - dowiedziałam się o tym łaskawie dw...