Pechowy dzień.
Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Moje zaś podstawiały mi dzisiaj nogi i na parze zdecydowanie się nie skończyło. A przecież mamy stopowy tydzień, ostatni krok do lata. O tym także trochę... Swoją drogą zaczęło się od tego, że zaspałam. Karygodnie nie zdołałam wygrzebać się z łóżka. W teatrze miałam być na ósmą, ale wstałam o wpół do dziewiątej. W dziesięć minut się wygrzebałam (nawet zdołałam zjeść śniadanie - resztkę najlepszego sernika świata) i pobiegłam przed siebie. Pierwsze nieszczęście zażegnane. Moim godzinnym spóźnieniem nie przejął się nikt poza mną samą. Potem bawiłam się grzecznie z moimi materiałami na studia, bo nikt nie miał dla mnie niczego do zrobienia. Do czasu. W końcu coś się znalazło. I gdy nosiłam te filiżanki i talerzyki, wdepnęłam w jakąś ogromną drzazgę. Odstawiłam porcelanę i wyjęłam to paskudztwo z mojej biednej stopy. Ale bolało dalej. Po kilku kolejnych filiżankowych rundach uznałam, że może na to spojrzę. Oczywiście - wyjęłam tylko pół drzazgi....